wtorek, 6 stycznia 2015

PAN GREEN


Recenzja filmu "The Incredible Hulk" (2008)



 
Uniwersum Marvela znane jest powszechnie nie tylko fanom filmów science fiction. Liczba filmów o bohaterach Marvela z roku na rok wciąż wzrasta, co oznacza, że cieszą się one zainteresowaniem na skalę światową. Po co bowiem tworzyć coś, na czym się nie zarabia? Filmy tego typu już od kilku dobrych lat dominują w rankingach kinowych hitów. Czy jednak „The Incredible Hulk” okazał się tak udaną produkcją?

Hulk jest dość specyficznym superbohaterem. Nie wkłada na siebie lateksowego kostiumu, peleryny, ani zbroi. Wręcz przeciwnie, często biega nago, ewentualnie w podartych szortach. Jest brzydkim, zielonym mutantem, którego zachowanie zasługuje na naganę. W wyniku napromieniowania, Bruce Banner (Edward Norton), zamienia się w tego nieciekawego potwora, nad którym on sam nie panuje. Po powrocie do ludzkiej postaci budzi się w najdziwniejszych miejscach kompletnie nie pamiętając, co robił w czasie przemiany.

Wcześniej w postać Hulka wcielił się Eric Bana. Film z 2003 roku okazał się, delikatnie mówiąc, niewypałem. Po Nortonie rolę tę przejął Mark Ruffalo, który w „Avengersach” został kompletnie przyćmiony przez resztę ekipy. Jego naukowe eksperymenty rozumie tylko Tony Stark (Robert Downey Jr), którego kochają miliony widzów. Banner nie ma przy nim szans. Przestano więc zajmować się osobnymi filmami o tej postaci i obecnie funkcjonuje ona w „Avengersach” wraz z resztą T.A.R.C.Z.Y. Jeden ukochany geniusz w ekipie przecież wystarczy. Od razu wiadomo jak skończy się starcie Ruffalo vs. Downey Jr, prawda?

O ile Hulk może wydawać się odrażającym potworem, to sam Banner ma swoją ukochaną Betty (Liv Tyler), która bez wahania postanawia pomóc swojej długo niewidzianej miłości. Okazuje się ona jedyną osobą, która potrafi ujarzmić wściekłego Hulka i wzbudzić w nim ludzkie emocje. Motyw przypominać może disney’owską „Piękną i Bestię”, jednak Marvel nie proponuje tak romantycznego zakończenia.

Wielu nieusatysfakcjonowanych widzów ucieszyć może widok Tonego Starka w ostatniej scenie. Marvel zawsze zaskakuje swoich widzów końcowymi scenami nawiązującymi do T.A.R.C.Z.Y. i reszty bohaterów. Dlaczego „The Incredible Hulk” miałby być gorszy? W końcu film ten pojawił się w kinach jeszcze długo przed premierą pierwszej części „Avengersów”. Można odczytać ten motyw jako swoistą zapowiedź kolejnych filmów.

Edward Norton jeśli się postara, potrafi zagrać naprawdę genialnie. Udowodnił to chociażby w „Lęku pierwotnym”, „Podziemnym kręgu” lub „Więźniu nienawiści”. Najczęściej sprawdza się w rolach podstępnych czarnych charakterów, których pomimo niecnych planów nieraz i tak nie da się nie polubić. Jak jednak miał zaprezentować swoje możliwości w Hulku? Nie ukrywajmy, film ten leży na niższej półce zarówno filmów science fiction, jak i dorobku Marvela. Jest jednak w tym filmie coś, co nie pozwala widzowi zmienić kanału. Choć nie wciąga tak jak „Iron Man” czy chociażby „Thor”, to jednak coś trzyma widza przed odbiornikiem. Jedni może są ciekawi zakończenia, drudzy oglądają dla swojego ulubionego aktora, a jeszcze inni dlatego, że lubią Marvela. Jest on bowiem marką samą w sobie i logo firmy na początku filmu, z biegu daje mu „łapkę w górę”. Może to podświadomość? Wszyscy jesteśmy próżni i lubimy produkty sygnowane popularnymi znaczkami.

Chociaż film ten nie powala ani efektami, ani wyszukaną fabułą, to jednak seans uważam za udany. Edward Norton i Liv Tyler pięknie prezentują się razem na ekranie. Ich miłości przeszkadza tylko nieposkromiony zielony stwór, który pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. Film ten może spodobać się zarówno starszym, jak i młodszym. Trzeba tylko oglądać go z przymrużeniem oka. Zresztą, tak jak każdy film z tego gatunku. 

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz