środa, 29 kwietnia 2015

O HOMERZE I BURZLIWYM WEEKENDZIE




Recenzja filmu "Chłopak z sąsiedztwa" (2015)


 Obecnie twórcom filmowym trudno jest wymyślić coś, czego kinomani jeszcze nie widzieli. W kinie znalazło się już wszystko, co tylko stworzyć mogłaby ludzka wyobraźnia. Twórcy "Chłopaka z sąsiedztwa" nie owijają więc w bawełnę i przedstawiają sprawę taką, jaka jest. Na wstępie informują widza, że film ten jest, niech im będzie, thrillerem o romansie i obsesji. Chociaż motywy te w wielu filmach się już pojawiały, nie musiało to przecież oznaczać, że produkcja z Jennifer Lopez w roli głównej, niczym nas już nie może zaskoczyć. Niestety, płonne nadzieje zostają bezlitośnie zgaszone już na samym początku.

Claire obiekt swoich przyszłych zmartwień poznaje w dość nietypowych okolicznościach. Noah (Ryan Guzman) staje się jej wybawcą i ratuje ją przed zmiażdżeniem przez zepsute drzwi garażowe. Nie obeszło się bez zbliżenia na pokaźne mięśnie bohatera. Twórcy od początku próbowali usprawiedliwić dalsze poczynania głównej bohaterki, za wszelką cenę eksponując wdzięki młodego kochanka, który, przyznajmy, żeńskiej części publiczności może się spodobać.

Noah szybko wkracza w życie Claire. Naprawia zepsute sprzęty, zaprzyjaźnia się z ofermowatym synem Kevinem (Ian Nelson) i coraz częściej wpada na rodzinne kolacje. Weekendowy wyjazd syna z ojcem wystarcza, by pożądanie wzięło górę. Choć Claire z początku zapiera się mówiąc, że ich postępowanie jest niewłaściwe, już chwilę później całkowicie oddaje się przystojnemu sąsiadowi. Nie wie jeszcze, że za tę chwilę rozkoszy przyjdzie jej słono zapłacić. Gdy owładnięty obsesją Noah dowiaduje się, że jego ukochana nic do niego nie czuje, podejmuje zdecydowane kroki. Nastawia Kevina  przeciw ojcu i nieproszony, coraz częściej gości w jej domu.

Początek wcale nie zapowiada się źle. Choć wiemy, że nie jest to nic odkrywczego, mimo wszystko liczymy na mały zwrot akcji, który zachęci nas do kontynuowania seansu. Niestety, nieudolne próby zbudowania napięcia wzbudziły we mnie jedynie rozbawienie. Czy bowiem scena, w której protagonistka zastaje klasę zasypaną nieprzyzwoitymi zdjęciami mogła naprawdę kogoś zaskoczyć?

Jak na psychopatę, Noah z początku zachowuje się wyjątkowo spokojnie. Co prawda lubi poszperać przy hamulcach w cudzym samochodzie lub pomazać sprayem ściany w szkolnej toalecie, jednak mimo wszystko jest wyjątkowo nieszkodliwy. Swą agresję wyładowuje na prześladowcy syna Claire, lecz poza tym wciąż wydaje się prawie normalny. Czy nie mógł poczuć się wykorzystany? Zakochał się, a jego zaloty zostały w brutalny sposób odrzucone. Czy nie każdy miałby prawo lekko się zdenerwować? Ciężko jest bowiem współczuć postaci granej przez Lopez. Twórcy za wszelką cenę próbują zrobić z niej zastraszoną ofiarę, jednak prawda jest taka, że sama jest sobie winna. Jej uległość i naiwność stają się wręcz irytujące. Jak żywcem wyrwana z komiksu superbohaterka, próbuje sama uwolnić się ze szponów prześladowcy. Czy jednak nie jest to trudne, gdy mieszka on zaledwie kilka metrów dalej?

Jedyne, czym wyróżnia się ten film, to nieprzeciętna głupota i przewidywalność. Czy można było poprowadzić fabułę w jeszcze prostszy sposób? Nic nie trzyma się sensu. Noah zdaje się przebywać w wielu miejscach naraz, a Claire za nic bierze sobie pogróżki młodego kochanka. Dopiero pod koniec, gdy jest już za późno na jakiekolwiek kroki, wielce zaskoczona główna bohaterka odkrywa, do czego naprawdę zdolny jest jej owładnięty obsesją wielbiciel.

Nie trudno jest domyślić się, dlaczego ludzie postanawiają pójść do kina i wybrać się specjalnie na "Chłopaka z sąsiedztwa". Czy nazwisko Jennifer Lopez widniejące na plakacie nie jest wystarczającą sugestią? Choć nigdy za specjalną aktorką nie była, to jednak filmy z nią można było obejrzeć bez większego wysiłku. Tutaj sytuacja wygląda jednak nieprawdopodobnie słabo. Powoływanie się na znane nazwiska w celu przyciągnięcia widzów do kina to chwyt poniżej pasa. Każda złotówka wydana na bilet i każda minuta spędzona na oglądaniu tego filmu przepada bezpowrotnie. Twórcy cieszą się każdym zarobionym dolarem i za nic mają rozgoryczenie i rozczarowanie towarzyszące widzom po zakończeniu seansu. O ile bowiem początek można bez wielkiego problemu przełknąć, o tyle finał okazuje się wręcz koszmarny. Żeńska część publiczności niech nie da się zwieść uroczej twarzy Guzmana, dla którego lepiej byłoby, gdyby jednak pozostał na roztańczonych ulicach Miami. Dzięki "Step Up 4 Revolution" urósł do rangi idola gimnazjalistek. Może dzięki "Chłopakowi z sąsiedztwa" chciał skończyć ze swoim niepoważnym wizerunkiem? Chociaż jego kreacja jest do przełknięcia, lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby więcej po tego typu role nie sięgał.

Jeżeli liczycie na trzymający w napięciu thriller, "Chłopak z sąsiedztwa" nie jest dla Was. Twór Roba Cohena to zwykły zabijacz czasu, który poświęcić można na wiele znacznie ciekawszych produkcji. Nie dajcie się więc zwieść niezłemu zwiastunowi i tajemniczemu plakatowi. Chłopak z sąsiedztwa to kompletnie stracone półtora godziny.


MOJA OCENA: 3/10

 Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)


poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Wszystko o miłości






Recenzja książki "Love, Rosie" Cecelii Ahern



Cecelia Ahern już w "PS Kocham Cię" udowodniła czytelnikom na całym świecie, że tworzenie słodko – gorzkich historii to jej specjalność.  "Love, Rosie" to jej kolejna oryginalna powieść, która podobnie jak jej poprzedni bestseller, doczekała się ekranizacji w doborowej obsadzie.
Na początku byłam nieco zaskoczona. Okazało się bowiem, że cała książka składa się jedynie z wszelkiego rodzaju listów, maili i czatów. Sądziłam, że będzie mi to znacznie utrudniało odbiór całości, jednak, jak się wkrótce przekonałam, byłam w ogromnym błędzie. Chociaż kompozycja wydawać mogłaby się nieco ryzykowna, w "Love, Rosie" sprawdza się znakomicie. Dowiadujemy się wszystkiego bezpośrednio od samych bohaterów. Zaskakujące jest, jak dużo ważnych informacji przekazywanych jest drogą elektroniczną. Od całkowitych błahostek, po poważne życiowe problemy. Współcześni ludzie piszą absolutnie o wszystkim.
Moim głównym zastrzeżeniem jest obecność licznych błędów ortograficznych. Odczytanie wiadomości pisanych przez sześcioletnich Rosie i Alexa momentami było prawie niewykonalne. Niejeden szanujący się czytelnik na widok przewijającego się przez całość słowa „wjem” dostałby szewskiej pasji. Myślę, że ten szczegół autorka mogła bez wyrzutów sumienia pominąć. Sięgając po solidnie wydaną i atrakcyjną powieść, spodziewam się pełnej poprawności językowej. Tutaj Ahern zaliczyła u mnie na wstępie ogromnego minusa, którego jednak prawie puściłam w niepamięć, zatapiając się w dalsze losy głównych bohaterów.
Choć "PS Kocham Cię" podobało mi się bardziej, to jednak godziny spędzone na czytaniu "Love, Rose" także uznaję za bardzo udane. W trakcie lektury nie mogłam się jednak pozbyć uczucia, że podobną koncepcję zastosował już wcześniej David Nicholls. Jego "Jeden dzień" jest jedną z moich ulubionych książek, więc podświadomie wciąż porównywałam obie pozycje. Zestawiając jednak obie książki traktujące o wieloletniej przyjaźni damsko – męskiej, Nicholls bezsprzecznie wygrywa z Ahern.
Pomimo paru wad, "Love, Rosie" to naprawdę ciekawa i oryginalna pozycja. Nie jest jedną z bezwartościowych powieści, jakich pełno na półkach polskich księgarni. Pokazuje ona bowiem, że szczęście jest bliżej niż nam się wydaje. Wystarczy tylko po nie sięgnąć.

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Lubimy Czytać)

PIENIĄDZE DAJĄ WSZYSTKO



Recenzja filmu "Klub dla wybrańców" (2014)


"Bogaci, zepsuci, amoralni, bezwzględni." Takie hasła znaleźć można na polskim plakacie filmu Lone Scherfig. Twórcy nie mogli chyba lepiej ująć istoty "Klubu dla wybrańców". Jest to produkcja uosabiająca wszystko, co najgorsze. Jeżeli więc spodziewacie się miłego i przyjemnego seansu, film ten z pewnością nie jest dla Was.

Wszystko zaczyna się niewinnie. Początek studiów na prestiżowym Oxfordzie dla zamożnego Allistera (Sam Claflin) i Milesa (Max Irons) oznacza wprowadzenie do zupełnie nowej rzeczywistości. Nie znając nikogo na uniwersytecie, obaj zdani są jedynie na siebie. Kiedy wydaje się, że wszystko zaczyna się układać, poznają niewłaściwych ludzi. Harry (Douglas Booth) i James (Freddie Fox) są bowiem członkami siejącego postrach i zniszczenie elitarnego klubu Riota. Jako, że akurat zwalniają się dwa miejsca, nowicjusze stają przed niepowtarzalną okazją. Nie mając więc nic do stracenia, przystępują do dzieła.

"Klub dla wybrańców" w kategoryczny sposób pokazuje wszystkie najgorsze cechy, jakimi człowiek może być obdarzony. Uważając się za lepszych, klubowicze pozwalają sobie na czyny uważane powszechnie za niedopuszczalne. Rujnują, burzą i krzywdzą bez najmniejszych nawet konsekwencji. Wiedzą, że pieniądze i wpływy i tak wyciągną ich ze wszystkich opresji. Obserwując wyczyny bohaterów brzydzimy się ich karygodną postawą, jednak nie możemy zaprzeczyć, że w pewnym sensie im zazdrościmy. Szastają pieniędzmi na prawo i lewo, wożą się najnowszymi autami, nie liczą się z nikim, a na dodatek studiują na jednej z najlepszych europejskich uczelni. Mają wszystko, czego tylko zapragną, a osiągają to nawet bez kiwnięcia palcem. Pomimo tak wielu różnic między nimi a resztą społeczeństwa, musimy przyznać, że mimo wszystko ich i zwykłych zjadaczy chleba coś łączy. Oni to cichy głosik goszczący w każdym z nas. Czy nie wszyscy mieli kiedyś ochotę coś zniszczyć czy powiedzieć coś bez najmniejszych nawet konsekwencji? Oczywiście, że tak.

Fabuła filmu z początku wydawać może się zupełnie oderwana od rzeczywistości, jednak po chwili zastanowienia nie trudno przenieść postępków bohaterów do prawdziwego świata. W tymi filmie sformułowanie "kto ma pieniądze, ten ma władzę", nabiera zupełnie nowego znaczenia. Bardzo wyraźnie widać bowiem różnice pomiędzy rozpuszczoną burżuazją, a resztą społeczeństwa. Kiedy wydaje nam się, że gorzej już nie będzie, okazuje się, że bohaterowie są w stanie wpaść na jeszcze gorszy pomysł. Twórcy małymi kroczkami prowadzą nas drogą kompletnej rozpusty i destrukcji do momentu kulminacyjnego, który całkowicie uzasadnia odczuwaną wobec bohaterów nienawiść.

Choć Scherfig w świetny sposób przeniosła na ekran dramat Laury Wade, to jednak nie można pominąć świetnych kreacji aktorskich. Poczynając na uroczym Douglasie Boothu czy charyzmatycznym Maxie Ironsie, a na bezwzględnym i nieprzewidywalnym Samie Claflinie kończąc, wszyscy spisali się świetnie. Każda z postaci prezentuje inny rodzaj zepsucia i pozbawiona jest innych wartości.

"Klub dla wybrańców" nie jest filmem ani wybitnym, ani specjalnie wyjątkowym, jednak bez wątpienia jest to produkcja intrygująca i bulwersująca. Kreuje niejednoznacznie odrażające postacie, wzbudza skrajne emocje, a na końcu zmusza do wnikliwej refleksji nad ludzką naturą. Mnie samej po seansie nasunęły się pytania, na które do tej pory nie znalazłam satysfakcjonującej odpowiedzi. 

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

niedziela, 19 kwietnia 2015

W pałacu wszystko jest możliwe


Recenzja książki "Rywalki" Kiery Cass


Świat przedstawiony w powieści Kiery Cass dzieli się na osiem kast. America jest piątką. Jej rodzinie się nie przelewa, a i ona sama nie ma szans na lepszą przyszłość. Wszystko zmienia się jednak, gdy ogłoszone zostają Eliminacje. Wybranych zostanie 35 dziewcząt ze wszystkich warstw społecznych, a zwyciężczyni wyjdzie za przystojnego księcia Maxona i zostanie księżniczką. Wszystkie dziewczęta marzą o wygranej, jednak America ma już swojego księcia. Jak więc mogłaby walczyć o względy chłopca, którego nawet nie zna? Mimo swojej niechęci zgłasza się. Myśli o rodzinie, która dzięki niej może uzyskać tak potrzebne wsparcie. Ku swojemu niezadowoleniu, zostaje jedną z 35 zawodniczek.
Początek nie trzyma w napięciu, ani też nie zachwyca, ponieważ nie trudno się domyślić, że główna bohaterka, czy tego chce czy nie, i tak trafi do pałacu. Mimo schematycznej i dość naciąganej fabuły, Kiera Cass tworzy baśniowy świat, w którym chciałaby znaleźć się każda równieśnica głównej bohaterki. "Rywalki" to uosobienie marzeń każdej młodej czytelniczki. Chociaż podobne wrażenie wzbudza spora część powstających obecnie książek młodzieżowych, to jednak "Rywalki" mają iskrę, której brakuje innym powieściom.
Choć może już wyrosłam z tego typu książek, to jednak chętnie po nie sięgam. Lubię zatopić się w utopijnym świecie, w którym każda postać, nawet ta najbardziej zrezygnowana, ma nadzieję na lepszą przyszłość. Niezaprzeczalną zaletą tej powieści jest fakt, że czyta się ją niebywale łatwo i szybko. Sama pochłaniałam strony z prędkością światła i oczekiwałam dalszego rozwoju akcji, która z każdym rozdziałem, nabiera coraz większego tempa. Z chęcią sięgnę więc po książki opowiadające o dalszych losach Ameriki i jej rywalek, które dostępne są już na półkach polskich księgarni i bibliotek.
"Rywalki" nie oczarują wszystkich, lecz mogą okazać się przyjemną odskocznią od codzienności. Jeżeli więc dość już macie trudnych i grubych książek, dzieło Kiery Cass jest dla Was bardzo dobrym wyborem.

 MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Lubimy Czytać)

sobota, 11 kwietnia 2015

SALUD, MI FAMILIA




 Recenzja filmu "Szybcy i wściekli 7" (2015)

Po czternastu latach od premiery pierwszej części, fani serii w końcu doczekali się "Szybkich i wściekłych 7", których reżyserem został tym razem James Wan ("Piła", "Obecność"). Tak jak i w poprzednich odsłonach perypetii Toretto (Vin Diesel) i jego ekipy, również w siódemce znajdziemy przepych, roznegliżowane kobiety, zapierające dech w piersiach pościgi czy sceny walk.

W siódemce głównym przeciwnikiem ekipy zostaje Deckard Shaw (Jason Statham), który ogarnięty żądzą zemsty nie cofnie się przed niczym, by dopaść Toretto (Vin Diesel) i jego przyjaciół. Tym razem nie chodzi tylko o pieniądze i walkę ze złem, ale o życie głównych bohaterów. Ekipa zbiera się więc znów, by dokończyć to, co zaczęła w Londynie.

Ci, którzy po "Szybkich i wściekłych 7" spodziewali się zaskakujących zwrotów akcji, mogą wyjść z kina bardzo zawiedzeni. Choć żadna z poprzednich części nie powala realizmem, to jednak siódemka pod tym względem nagina wszystkie dopuszczalne granice. Niektóre sceny, wyjęte rodem z "Matrixa", ocierają się o surrealizm, a momentami nawet kicz. Twórcy wyraźnie zapomnieli o wszelkich obowiązujących prawach fizyki i postanowili zrobić z "Szybkich i wściekłych 7" widowisko z elementami science fiction. Pomijając już niedorzeczną postać Hobbsa (Dwayne Johnson) i jego finałowy występ, wszyscy bohaterowie zostali podniesieni do rangi niezniszczalnych istot o nadzwyczajnych umiejętnościach. Udane okazały się za to akcenty humorystyczne, których brakowało w poprzednich odsłonach serii. Zabawne teksty zainicjowane przez narcystycznego Romana (Tyrese Gibson), a także kilka pomysłowych rozwiązań samych twórców, okazały się niejednokrotnie strzałem w dziesiątkę.

Choć film ten po drodze zaliczył kilka niewybaczalnych, bezlitośnie wyśmianych przez widzów wpadek, to jednak niesmak zabija chwytająca za serce końcówka, będąca hołdem dla tragicznie zmarłego w listopadzie 2013 roku Paula Walkera. Jego nieobecność w filmie nie była niezauważalna. W kilku scenach wyraźnie widać, że do czynienia mamy z którymś z jego braci, a twarz gwiazdora została wygenerowana komputerowo. Mimo wszystko specjaliści od efektów spisali się na medal. W końcu dzięki ich pracy premiera filmu, którego dokończenie stanęło pod wielkim znakiem zapytania, w końcu się odbyła.

Chociaż seria ta ciągnie się już od kilkunastu lat, nadal przyciąga do kin miliony widzów na całym świecie. Sama, choć dostrzegam wyraźny spadek formy w porównaniu do pierwszych części, nadal chętnie spędzam czas w kinie z Toretto i jego ekipą, którą on sam zawsze określa mianem rodziny. "Szybcy i wściekli 7" niczym nie zaskakują ani nie zachwycają tak jak wcześniejsze części, jednak seans mimo wszystko uważam za udany. Film ten mógłby posłużyć za idealny finał serii. Zakończenie przygotowane przez twórców zamknęłoby bowiem perypetie bohaterów w sposób najlepszy z możliwych.

Mam pełną świadomość przeciętności dzieła Wana, jednak mój sentyment i wielka sympatia do bohaterów serii, a również przepiękna końcówka znacznie zawyżają moją ogólną ocenę. Chociaż całość wypada raczej płytko, to jednak z kina, w towarzystwie muzyki Wiz Khalify, wychodzimy ze łzami wzruszenia i żalem w sercu wiedząc, że seria ta nigdy już nie będzie taka sama.

MOJA OCENA: 9/10

Paulina Leszczyńska 
Miss_Joker (Filmweb)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

W OBJĘCIACH ZAPOMNIENIA



Recenzja filmu "Motyl Still Alice" (2014)


Julianne Moore już wielokrotnie w swojej karierze udowodniła nam, że trudnych ról się nie boi. Tym razem wciela się w postać pięćdziesięcioletniej Alice Howland, która dowiaduje się, że postawiona diagnoza odbierze jej wszystko, co ma.

Alice to wykształcona i zaradna kobieta, której życie śmiało można by uznać za udane. Ma kochającego męża, trójkę wspaniałych dzieci i pracę, którą przynosi jej satysfakcję. Niestety, dotychczas elokwentna, zaczyna mieć coraz większe trudności z prowadzeniem wykładów. Zaniepokojona, czym prędzej udaje się do lekarza. Diagnoza zmienia jej życie w koszmar. Wczesne stadium choroby Alzheimera brzmi dla niezależnej Alice jak wyrok śmierci. Ceniona pani profesor zdaje sobie sprawę, że wkrótce choroba uniemożliwi jej pracę, a z czasem również samodzielne funkcjonowanie.

"Motyl" pokazuje jak choroba Alzheimera odziera człowieka z resztek godności. Przedstawia kolejne stadia destrukcyjnej choroby i jej wpływ na Alice i jej bliskich. Obserwujemy cierpienie jej córek, których Alice z czasem nie poznaje oraz smutek w oczach męża, gdy jego żona po raz kolejny zadaje mu to samo pytanie. Ich miłość i cierpliwość nie są jednak w stanie poprawić stanu ich ukochanej. Wiedzą, że zostaną przez Alice zapomniani i staną się dla niej zupełnie obcymi ludźmi.

Chociaż film lepiej przedstawia targające bohaterką emocje, to jednak książkowy pierwowzór Lisy Genovy przybliża nam więcej wątków i szczegółów, których w dziele Glatzera i Westmorelanda niestety brakuje. Dzięki książce dowiadujemy się, co myśli główna bohaterka i jak sama przeżywa rozwój choroby. Film przedstawia nam dodatkowo inne punkty widzenia, lecz mniej uwagi przywiązuje do odczuć samej chorej, które pozwalają lepiej zrozumieć dramat rozgrywający się w jej jeszcze świadomym umyśle.

Julianne Moore po raz kolejny wykreowała odważną postać. Pokazała nam cierpienie świadomej swego położenia kobiety oraz jej zagubienie w obcym dla niej świecie. Do swojego stanu podeszła bardzo racjonalnie, czasem nawet z niego żartując. Alec Baldwin w roli cierpliwego męża również wypada nienagannie. Najsłabszym punktem filmu znów okazała się Kristen Stewart, która jako najmłodsza z dzieci, swoją mimiką po raz kolejny nie przekazała żadnych emocji.

Choć temat choroby nigdy nie należy do prostych, to jednak nie należy go unikać. Wielu z nas nie zdawało sobie pewnie sprawy z tego, jak straszną chorobą jest Alzheimer. Utrata pamięci wiąże się z utratą samego siebie. Bez wspomnień i bez świadomości kim jesteśmy, stajemy się dla siebie obcymi ludźmi. Sama Alice w jednej z rozmów z mężem wspomina, że wolałaby chorować na raka. Bo choć żadna z chorób nie wnosi do naszego życia niczego dobrego, to jednak nie każda od razu odbiera nam wszystkiego, na co pracowaliśmy całe życie.

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
 Miss_Joker (Filmweb)