sobota, 8 sierpnia 2015

Nie wymachuj mi tym gnatem





Recenzja filmu "Bezwystydny Mortdecai" (2015)


"Bezwstydny Mortdecai" to przepełniona absurdalnym humorem komedia w doborowej obsadzie. Obok wcielającego się w tytułową postać Johnny’ego Deppa możemy podziwiać również między innymi Gwyneth Paltrow, Paula Bettany’ego, Ewana McGregora czy Jeffa Goldbluma. Odpowiedzialność za przeniesienie papierowego pierwowzoru na ekran wziął reżyser "Bez hamulców", David Koepp.

Wydawać by się mogło, że twórcy byli na prostej drodze do sukcesu. "Nie wymachuj mi tym gnatem" Kyrila Bonfiglioliego to rewelacyjny materiał na oryginalną i zapadającą w pamięć produkcję. Książkowa kreacja Mortdecai’a nie pozostawia złudzeń. Wiadomym było, że tak wymagająca rola nie przypadnie w udziale przypadkowej osobie. Padło na specjalistę od ekscentrycznych postaci. Kojarzony głównie z Jackiem Sparrowem Depp, wziął na swoje barki dość spory ciężar. Chociaż jego bezbłędne kreacje w największych burtonowskich przedsięwzięciach robią wrażenie, to jednak jego Mortdecai okazał się jedynie znośny. Główny bohater to nieco zarozumiały i tchórzliwy, a jednocześnie niesamowicie przebiegły i chciwy znawca sztuki, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Jego farbowane włosy i nadzwyczaj irytujący wąs zdają się jedynie potwierdzać przepływający przez niego fałsz i obłudę.

Specjaliści od charakteryzacji spisali się na medal. Chociaż Depp został w przemyślany sposób przemieniony w Mortdecai’a, to jednak nie on zrobił na mnie największe wrażenie. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się pokryty bliznami Paul Bettany, który jako wierny swemu nieodpowiedzialnemu pracodawcy Jock, zdobywa na swym ciele kolejne ślady walk odbytych w obronie samolubnego pana.

Twórcom należy się pochwała za sprawne wybrnięcie z kilku dość niewygodnych wątków. "Bezwstydny Mortdecai" to film pełen absurdów i niedorzeczności. Jest to jednak pikuś przy dziele Bonfiglioliego. Autor nie owijał w bawełnę, a ze swojej powieści uczynił naprawdę niegrzeczne dzieło. Wprowadzone do scenariusza przeróbki okazały się więc niezbędne, by film ten można było oglądać bez niepotrzebnego niesmaku i zażenowania.

Światowej sławy obsada wypadła całkiem nieźle. Depp zagrał Mortdecai’a tak, jak można by było się tego po nim spodziewać. Niestety, tym razem nie wywarł na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Być może częściowo odpowiedzialne są za to jego irytujące wąsy i wiecznie ulizane włosy, jednak jego kreacja nie była dla mnie zbytnio przekonująca. Mimo wszystko naprawdę doceniam jego starania i zaangażowanie jakie włożył w swoją postać. Paltrow jako pełna wdzięku Johanna świetnie wypadła na czele piękniejszej części obsady. Bettany w roli walecznego i nieco głupowatego Jocka również zaprezentował się genialnie. McGregor bez zbytnich wrażeń dopełnił drugiego planu. Jego postać nie była zbyt ciekawa i dlatego też trudno obwiniać go o to, że wypadł dosyć płasko i nieciekawie.

Cała fabuła składa się z niewyróżniających się niczym scen, przeplatanych co jakiś czas nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Oglądanie "Bezwstydnego Mortdecai’a" przypomina jazdę na rollercoasterze. Całość dramatycznie zwalnia, by chwilę później zaskoczyć widza i znienacka przyspieszyć. Choć pierwszą połowę filmu oglądałam bez większego zaangażowania, druga okazała się znacznie ciekawsza. Im bliżej finału, tym trudniej przewidzieć co wydarzy się dalej.

Choć zapewne niewielu polskich widzów przepada za specyficznym angielskim humorem, jestem przekonana, że każdy znajdzie coś dla siebie. Komizm poczynań bohaterów przedstawiony jest w bardzo przystępny sposób. Nie trzeba więc obawiać się, że coś będzie niezrozumiałe. Zupełnie inaczej sprawa ma się w książce. Choć czytając ją śmiałam wielokrotnie, były sytuacje w których kompletnie nie wiedziałam o co chodzi. Film sprawnie pomija mniej przyjemne części, co bez wątpienia działa na plus i znacznie ułatwia odbiór całości.

"Bezwstydny Mortdecai" nie jest dziełem ambitnym, ani nadzwyczaj zabawnym. Gwarantuje on jednak lekki i niewymagający seans w ciekawej formie. Miłośnicy głupawych komedii i widzowie ze specyficznym poczuciem humoru nie powinni być zawiedzeni.

MOJA OCENA: 6/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

czwartek, 30 lipca 2015

W ciemności



Recenzja filmu "Carte Blanche" 2015

 
Po przeczytaniu opisu filmu, niejeden widz mógłby pomyśleć, że "Carte Blanche" nie przedstawia niczego nowego. Za oceanem powstały dziesiątki filmów o niewidomych i niedowidzących. Czego więc można spodziewać się po najnowszej produkcji niezbyt znanego szerszej publiczności Jacka Lusińskiego? – absolutnie wszystkiego.

Głównym bohaterem jest Kacper (w tej roli genialny Andrzej Chyra) – nauczyciel historii w jednym z lubelskich liceów. Wiedzie zwyczajne, niezbyt ciekawe życie. Dni spędza w pracy, jest singlem, a na dodatek, w wieku 44 lat, mieszka z matką. Wszystko zmienia się jednak po wypadku, który drastycznie zmienia jego dotychczasową sytuację.

Już wkrótce Kacper zaczyna mieć trudności z najprostszymi czynnościami. Nie jest w stanie czytać, ani nie dostrzega stojących na jego drodze przeszkód. Lekarz nie pozostawia mu złudzeń i przedstawia sprawę taką, jaka jest. Może być tylko gorzej. Od tej pory życie Kacpra zmienia się w serię kłamstw i oszustw mających na celu ukrycie jego choroby. Na dodatek właśnie w takim momencie spełnia się jego skryte marzenie – przejmuje wychowawstwo nad klasą maturalną. Jak więc wybrnąć z tak beznadziejnej sytuacji? Belfer nie poddaje się jednak i podejmuje walkę.

"Carte Blanche" przedstawia dramat bohatera z jego perspektywy. Postrzegamy świat jego oczami i mamy dzięki temu możliwość dostrzec, jak szybko postępuje choroba. Widz jest w stanie wczuć się jego położenie, a również się z nim utożsamić. Lusiński w przemyślany sposób dozuje napięcie. Serwuje emocjonujące sceny, w których nie sposób przewidzieć, czy Kacper zostanie w końcu zdemaskowany.

Na ogromny podziw zasługuje występ Andrzeja Chyry, który w mistrzowski sposób przedstawia targające bohaterem emocje. Nie ociera się jednak o śmieszność ani zbędny tragizm. Chociaż nie dotyka skrajności, jego postać jest wyrazista i przekonująca. Na uwagę zasługuje również występ Arkadiusza Jakubika, który jako wspierający Kacpra Wiktor, nieco rozjaśnia coraz mroczniejszą codzienność mężczyzny. Z żeńskiej części obsady wyróżnia się Eliza Rycembel, z którą to Chyra współpracował wcześniej przy okazji "Obietnicy". Jako ekscentryczna, acz bardzo inteligentna Klara, prezentuje się nadzwyczaj interesująco. Sprytna dziewczyna szybko dostrzega zmiany w zachowaniu nauczyciela. Okazuje się również niebywale pomocna w ukrywaniu przed światem jego tajemnicy, a dzięki temu, również w utrzymaniu swojej dotychczasowej posady. Nie zachwycił mnie jednak występ Urszuli Grabowskiej, która jako wiecznie naburmuszona Ewa jedynie wzbudzała moją irytację. Jej oschłość i brak współczucia nie pozwoliły mi żywić do jej bohaterki cieplejszych uczuć.

"Carte Blanche" nie jest przyjemną bajką ze szczęśliwym zakończeniem. Ci, którzy liczą na nieoczekiwany happy end i cudowne uzdrowienie bohatera, mogą się bardzo rozczarować. Jest to film o prawdziwym człowieku, Macieju Białku, który stał się inspiracją dla postaci Kacpra. Jest to historia człowieka, który nie poddał się nawet, gdy świat nie pozostawił mu już nawet iskierki nadziei. To właśnie czyni ten film wyjątkowym. To nie zmyślona historia mająca jedynie na celu pokazanie widzowi, że inni mają gorzej. To prawdziwa, pokrzepiająca opowieść o pokonywaniu przeciwności losu.

Lusiński przedstawił w swoim filmie przepełnioną skrajnymi emocjami historię od której nie sposób się oderwać. Sprawnie buduje napięcie i gra na uczuciach widza, przeplatając ze sobą wesołe, smutne, a także niepokojące sceny. Wycisnął z tej historii tyle, ile tylko się dało. Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. "Carte Blanche" to film, który jest wyjątkowy w swej prostocie. Bez niepotrzebnych ozdobników reżyser pokazuje szare życie głównego bohatera. Nie przedstawia go jako męczennika, lecz również nie podnosi go do rangi bohatera. Ujawnia zarówno jego wady, jak i zalety. Nie stara się wybielić jego postaci. Pozostawia widzowi wolną rękę i umożliwia samodzielną ocenę Kacpra.

W ostatnich latach w polskim kinie pojawiło się zaledwie kilka wartych uwagi pozycji. Myślę jednak, że "Carte Blanche" można śmiało zaliczyć do tego elitarnego grona. W tej sytuacji nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko film ten szczerze polecić.  

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

czwartek, 23 lipca 2015

Fatum Katherine


Recenzja książki "19 razy Katherine"


"19 razy Katherine" to moje piąte już spotkanie z twórczością Johna Greena. Niestety, po raz kolejny, owo spotkanie okazało się dla mnie nadzwyczaj rozczarowujące. Pisarz ten zasłynął na całym świecie powieścią "Gwiazd naszych wina". Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ książka ta okazała się genialna - sama jestem jej wielką fanką. Niestety, za każdym razem, gdy sięgam po kolejną powieść Johna Greena, moja sympatia do jego twórczości słabnie. Na okładce jest on określany mianem "kultowego". W tej sytuacji mam prawo spodziewać się po jego książce czegoś naprawdę wielkiego. Może jestem nieco zbyt wymagająca, jednak jego powieści, spośród setek innych, nie wyróżnia nic.
Głównym bohaterem "19 razy Katherine" jest Colin – chłopak, spotykający się jedynie z dziewczynami o tytułowym imieniu. Sama koncepcja wydawać mogłaby się dość niedorzeczna. Jak bowiem imię może decydować o tym, czy kogoś pokochamy? Uznać można jednak, że ów kultowy pisarz amerykański zręcznie wybrnie z tej patowej sytuacji. Niestety im dalej, tym gorzej. Colin to aspołeczny geniusz, którego nerdowska nawijka niejednego czytelnika mogłaby wyprowadzić z równowagi. Z każdym kolejnym rozdziałem coraz bardziej zastanawiało mnie, jak kilkanaście dziewczyn byłoby w stanie wytrzymać z takim sztywniakiem?! Cóż, to tylko fikcja.
Liczne, kompletnie niezrozumiałe wywody matematyczne i pseudofilozoficzne przemyślenia bohaterów jedynie pogarszają sytuację. Przyznam, że wszystkie strony z wykresami, z ulgą pomijałam.
Cała fabuła oparta jest na dosyć niedorzecznym i ryzykownym pomyśle, który w moim przypadku, kompletnie się nie przyjął. O ile wcześniejsze powieści Greena wzbudzały we mnie chociażby drobne emocje, o tyle "19 razy Katherine" jedynie mnie denerwowała. Nie zżyłam się z żadnym z bohaterów, a to, co dalej się z nimi wydarzy, było mi zupełnie obojętne.
John Green rozczarował mnie już wiele razy, lecz wciąż, z wielką nadzieją, kupuję jego kolejne powieści. Nadal wierzę, że uda mu się powtórzyć sukces "Gwiazd naszych wina" i że stworzy on parę równie zapadającą w pamięć jak Hazel i Gus. Niestety, nic tego nie zapowiada, a mnie pozostaje tylko cierpliwie czekać...

MOJA OCENA: 5/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Lubimy Czytać)

piątek, 26 czerwca 2015

W SIECI KŁAMSTW






 Recenzja filmu "Loft" 2014

Mężczyzna spada wprost na zaparkowany pod budynkiem samochód, naga blondynka zostaje odnaleziona martwa w ekskluzywnym apartamencie, a pięciu mężczyzn, podejrzewając siebie nawzajem, próbuje odnaleźć winnego. Pierwsze minuty filmu zwiastują więc ciekawy i trzymający w napięciu seans. Sam Van Looy od samego początku zasypuje widza efektownymi scenami, które mogą intrygować, ale i niepokoić.

Karl Urban, James Marsden, Wentworth Miller, Eric Stonestreet i Matthias Schoenaerts to pięciu wspaniałych, którzy mieli wprowadzić powiew świeżości do historii, którą sam Van Looy przedstawił siedem lat wcześniej w belgijskiej wersji filmu. Ostatni z aktorów zagrał zresztą wówczas bohatera o tym samym imieniu. Można więc zadać sobie pytanie, czy Erik Van Looy nie miał pomysłu na nowy film? Czy odgrzewanie starych kotletów i przyklejanie im hollywoodzkiej etykiety miało sens? Tego dowiedzą się jedynie ci, którzy zapoznali się z wcześniejszą wersją filmu. Warto również dodać, że w 2010 roku Holenderka Antoinette Beumer, stworzyła swoją własną wersję "Loftu". Żadna historia sprzedawana tyle razy nie może więc już chyba zaskakiwać.

Nie mając pojęcia o istnieniu europejskich wersji filmu, z wielką przyjemnością sięgnęłam po produkcję z 2014 roku. Znane nazwiska, ciekawy plakat i intrygujący slogan skutecznie zachęcają do seansu. Jednocześnie widniejące na polskim plakacie kasowe tytuły, takie jak "Matrix" czy "Sherlock Holmes", entuzjastów kina raczej nie powinny odstraszyć.

Trzeba przyznać, że Van Looy już w pierwszych minutach przechodzi do rzeczy. Bez wstępnych ceregieli przedstawia widzowi jak się sprawy mają i bez uprzedniego wprowadzenia, prezentuje trupa. Zwłoki blondynki o rzekomo nieznanej bohaterom tożsamości zostają odnalezione w tytułowym "Lofcie", czyli miejscu schadzek bohaterów z kochankami. Jako, że oprócz nich, nikt nie miał o nim pojęcia, zaniepokojonym mężczyznom nasuwa się jeden, prawdopodobnie bardzo słuszny wniosek - wśród nich musi być morderca. Zaczyna się więc przepełniona kłamstwami, emocjonująca i bezlitosna walka o przetrwanie.

Z początku żaden z nich nie wzbudza podejrzeń. Wszyscy są wyraźnie zszokowani i zaskoczeni. Czy w takim razie jeden z nich dobrze udaje? Van Looy wprowadza do fabuły rozbudowane retrospekcje, które przybliżają nam sylwetki bohaterów i wyciągają na wierzch ich grzeszki. Przedstawiając życie jednego z bohaterów, pokazuje jego prawdziwe oblicze i kieruje podejrzenia w jego stronę. Kiedy jednak po raz kolejny cofa się w czasie i przedstawia kolejnego z podejrzanych, również jego czyni możliwym winowajcą. Reżyser bawi się z widzem i wciąga go w swoją niebezpieczną zabawę. Trzeba oddzielić fikcję od prawdy i spróbować znaleźć mordercę. Czasu jest coraz mniej, presja rośnie, a kolejne fakty wprowadzają do fabuły jeszcze więcej zamętu.

Odtwórcy głównych ról spisali się nienagannie. Każdy z nich bardzo dobrze oddał charakter swojej postaci. Sceny seksu i nagości niejednokrotnie nadawały całej fabule powierzchownej przedmiotowości i odwracały uwagę od zaprezentowanej gry aktorskiej, jednak Van Looy zachował w tym względzie umiar. Nie pokazał za dużo, a i ograniczył erotykę do koniecznego minimum. Nikt nie powinien być więc zniesmaczony.

Van Looy w przemyślany sposób dozuje niezbędne do rozwiązania zagadki fakty tak, by nie zniechęcić widza zbyt szybko. Olbrzymią zaletą filmu okazuje się oszczędność, z jaką dozuje informacje. Każdy, kto zaangażuje się w fabułę, będzie ostatecznie chciał się dowiedzieć, czy jego  podejrzenia okażą się słuszne. Belg sprawnie snuje opowieść, którą widz sam musi poskładać w całość. Brak chronologii i nieład w sposobie przedstawienia przeszłości bohaterów nie ułatwia dotarcia do sedna, jednak pozwala jednocześnie na samodzielne poskładanie faktów.

Długo wyczekiwany finał okazuje się zaskakujący, lecz niejeden widz uzna go za zbyt prosty. Sama spodziewałam się czegoś zupełnie innego, jednak przygotowany na mecie element zaskoczenia, w moim przypadku zdał egzamin. Chociaż "Loft" jest powielonym wcześniej pomysłem i nie wnosi niczego nowego do światowego kina, jest ciekawą pozycją i bardzo skutecznym zabijaczem czasu. Sama nie wiedziałam, kiedy ten niespełna dwugodzinny seans dobiegł końca. Fani thrillerów chyba nie powinni mieć więc powodów do narzekań.

MOJA OCENA: 6/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

środa, 6 maja 2015

DAR CZY PRZEKLEŃSTWO?



Recenzja filmu "Papusza" (2013)



"Papusza" to minimalistyczne dzieło oddziałujące na zmysły. Obok świetnych zdjęć pojawia się także klimatyczna muzyka, która świetnie wpasowuje się w historię przedstawionego w filmie taboru.

Joanna i Krzysztof Krauze postanowili stworzyć film o wyjątkowej kobiecie. Bronisława Wajs, bo o niej mowa, była romską poetką, której talent przysporzył niemało problemów. Jako reprezentantka kultury niepiśmiennej, od samego początku spotykała się z szykanami ze strony taboru. Nikt z jej towarzyszy nie był w stanie pojąć, dlaczego tak bardzo zależało jej na zdobyciu wykształcenia. Cyganom nie było ono potrzebne, a co za tym idzie, ich żonom tym bardziej.

Sceny z życia dorosłej Papuszy (Jowita Budnik) przeplatają się z losami jej jako małej dziewczynki. Odbiór filmu byłby znacznie łatwiejszy, gdyby reżyserowie postawili na chronologię i dzieciństwo poetki potraktowali jako wstęp do kolejnych wydarzeń. Konsekwentnie trzymali się jednak swojej koncepcji i do samego końca przeplatali wydarzenia z różnych etapów życia bohaterki.

Tym, co od razu przykuwa uwagę jest fakt, że film utrzymany jest w czarno-białej kolorystyce. Zabieg ten nadaje zaprezentowanym widokom swego rodzaju surowego piękna. Długie kadry przedstawiające polską naturę umożliwiają lepsze zapoznanie się z miejscem akcji i wczuciem w klimat filmu. Obserwując przemierzający kraj tabor, odczuwałam pewien rodzaj niepokoju przeczuwając, że ich spokój to jedynie cisza przed nieuniknioną burzą. Ową burzą okazuje się wkrótce Jerzy Ficowski (Antoni Pawlicki), obiekt zmartwień zahukanej Cyganki. Wydając jej prace, skazał Papuszę na potępienie towarzyszy, którzy nie byli w stanie pogodzić się z ujawnieniem ich największych tajemnic.

Pierwsza część filmu przedstawia ogólny zarys romskiej kultury i trybu życia Romów. Dzięki czarno-białej kolorystyce, reżyserom udało się uniknąć kiczu. Przepych cygańskiej tradycji w postaci wielobarwnych strojów i hucznych biesiad mógłby wypaść tandetnie i nieprzekonująco. Uniknięto dzięki temu przerostu formy nad treścią, co mogłoby oderwać uwagę widzów od poważnej tematyki. Choć zdjęcia są piękne, pełnią jedynie funkcję dodatku do najistotniejszej części, czyli historii Papuszy.

Zawężona kolorystyka symbolizować mogłaby także etapy życia Papuszy. Chociaż jej życie nigdy nie należało do prostych, była jednak akceptowana przez tabor. Żyła wśród "swoich" w zgodzie i pokoju, do czasu, gdy Ficowski podjął niewłaściwą decyzję. Wtedy też nadchodzą złe i mroczne czasy dla Papuszy. Poetka zostaje odrzucona przez rodzinę. Cyganie wstydzą się jej i obwiniają o ujawnienie tajemnic. Nie rozumiejąc, że to nie ona zawiniła, obarczają ją odpowiedzialnością za wszystkie niepowodzenia.

Jowita Budnik w tytułowej roli spisała się świetnie. Jako wystraszona i odrzucona kobieta wzbudziła moje szczere współczucie. Najsłabszym punktem okazał się Antoni Pawlicki. Nie spodziewałam się po nim wiele i też wiele nie otrzymałam. Jako Ficowski niczym mnie nie zaskoczył. Zagrał mężczyznę, który w życiu Papuszy odegrał znaczącą rolę, jednak we mnie nie zbudził żadnych emocji. Dobrze spisał się natomiast Zbigniew Waleryś, który w roli Dionizego Wajsa, despotycznego męża Papuszy, świetnie przedstawił złożoność jego osobowości. Jego bohater nie był przecież jednoznacznie dobry ani zły. Choć tak jak reszta, miał pretensje do żony, w końcu postanowił stanąć po jej stronie,

Nie można odebrać państwu Krauze kilku naprawdę udanych decyzji, które niechybnie podziałały na plus, jednak ogółem, "Papusza" niczym mnie nie zachwyciła. Potwierdza natomiast stereotyp Cygana – złodzieja. Choć pokazuje, że ich zachowanie wynika z  różnicy przekonań między nimi a Polakami, bezsprzecznie jednak opinię tę podtrzymuje. Jest to opowieść o niezwykłej kobiecie i chociaż sam film wielu osobom do gustu nie przypadnie, to chociażby dla ciekawych doznań estetycznych, warto. 

MOJA OCENA: 6/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

niedziela, 3 maja 2015

CZY TO PRZYJAŹŃ? CZY TO JEST KOCHANIE?



Recenzja filmu "Love, Rosie" (2014)


Największy bestseller Cecelii Ahern doczekał się swojej ekranizacji w 2007 roku. Film "PS Kocham Cię" wraz z niezapomnianymi kreacjami Hilary Swank i Gerarda Butlera skradł serca milionów widzów na całym świecie. 2014 rok przyniósł do kin ekranizację kolejnej, jakże udanej, powieści tej pisarki.

Rosie i Alex są przyjaciółmi od najmłodszych lat. Spędzają ze sobą każdą wolną chwilę i dzielą się wszystkimi sekretami. Wszystko wydaje się być w porządku, kiedy okazuje się, że przyjaźń damsko-męska to zwykła fikcja, która prędzej czy później musiała zostać zdemaskowana. Wyjazd Alexa do Bostonu boleśnie uświadamia bohaterom, co tak naprawdę ich łączy. Niestety, życie zaplanowało już dla nich scenariusz.

Komedie romantyczne można lubić lub nie, jednak umieszczanie wszystkich na jednej półce, mogłoby okazać się bardzo krzywdzące. "Love, Rosie" choć przepełniony jest zabawnymi epizodami i śmiesznymi tekstami, nie jest pozbawiony także wielu momentów wzruszających. Choć większość filmów tego gatunku ogląda się raczej bez żadnych emocji i uczuć, to jednak obok "Love, Rosie" nie można przejść obojętnie. Genialne kreacje Lily Collins i Sama Claflina jedynie dodają tej produkcji niepowtarzalnego uroku. Para na ekranie wypada wprost nieziemsko. Można śmiało zaliczyć ich do jednych z najlepiej dobranych ekranowych duetów ostatnich lat. Collins znana głównie z "Porwania" czy "Darów Anioła: Miasta kości" nigdy nie zachwycała swoją grą aktorską. Tutaj jednak wypadła niebywale przekonująco. Bardzo miło mnie zaskoczyła, zważywszy na fakt, że wcześniej prezentowała się raczej przeciętnie. Zupełnie inne nadzieje żywiłam wobec Claflina, którego występ w "Klubie dla wybrańców" wprost mnie zachwycił. Pomimo wygórowanych oczekiwań, również jego grze nie jestem w stanie niczego zarzucić.

Fabuła powieści dzieje się na przestrzeni 45 lat, jednak w filmie czas ten został skrócony do 12. Niestety, w wyniku tej decyzji cała opowieść pozbawiona została unikalnego charakteru, który dostrzegalny jest w książkowym pierwowzorze. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Obyło się bez spotkania z charakteryzatorem, który zmuszony byłyby postarzyć dwójkę młodych i pięknych aktorów.

Nie można zapominać o odtwórcach ról drugoplanowych. Jaime Winstone jako nieprzewidywalna Ruby wypadła lepiej, niż mogłabym się spodziewać. Jako dobra przyjaciółka Rosie, wspierała ją nawet w najtrudniejszych chwilach. Suki Waterhouse w roli Bethany wypadła nieprawdopodobnie irytująco. Udało jej się perfekcyjnie oddać charakter tej, jakże nieprzyjemnej, postaci. Nie można zapominać również o Christianie Cooke, który w roli gamoniowatego i podstępnego Grega, również wprowadził niemało zamętu w życiu obojga głównych bohaterów.

Twórcom należą się ogromne brawa. Zekranizowanie książki, która składa się z różnego rodzaju maili, smsów czy listów to nie lada wyczyn. Postanowiono jednak nie iść tym tropem i postawiono na tradycyjną formę, co bez dwóch zdań było dobrą decyzją i znacznie ułatwiło odbiór całej opowieści.

"Love, Rosie" to jedna z najoryginalniejszych i najciekawszych komedii romantycznych ostatnich lat. Film ten nie podąża utartymi schematami, lecz zaskakuje tworząc nowe. Oglądając dzieło Christiana Dittera nie wiemy, czego możemy się spodziewać. W komediach romantycznych jakiegokolwiek elementu zaskoczenia można by szukać ze świecą. "Love, Rosie" przepełniony jest jednak zwrotami akcji i intrygami, które choć mogą niepokoić, znacząco uatrakcyjniają całą fabułę.

Nasz wieszcz narodowy, Adam Mickiewicz pisał kiedyś: "Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?". Bohaterowie najwyraźniej zadali sobie to pytanie zbyt późno. Kiedy zdali sobie sprawę ze swoich uczuć, okazało się, że teraz już nic nie można zrobić. Próbowali odnaleźć szczęście gdzie indziej, wiedząc jednocześnie, że spełnienie w życiu da im tylko jedna osoba. Historia Rosie i Alexa, choć fikcyjna, powinna uświadomić każdemu z nas, że skrywanie swoich uczuć i liczenie na to, że kiedyś osłabną, jest największym z możliwych błędów. 

"Love, Rosie" to film dla każdego, bowiem każdy z nas może utożsamić się z którymś z bohaterów. Żadna z przedstawionych postaci nie jest wyidealizowana. Są to zwyczajni, nie pozbawieni wad ludzie, którzy próbują odnaleźć w życiu szczęście. Wplątują się w zawiłości losu i szukają miłości daleko, nie zdając sobie sprawy, że mają ją na wyciągnięcie ręki. Dlatego też lepiej nie tracić przytomności w osiemnaste urodziny. Gdyby nie nadmiar alkoholu, życie bohaterów potoczyłoby się zupełnie inaczej.

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

środa, 29 kwietnia 2015

O HOMERZE I BURZLIWYM WEEKENDZIE




Recenzja filmu "Chłopak z sąsiedztwa" (2015)


 Obecnie twórcom filmowym trudno jest wymyślić coś, czego kinomani jeszcze nie widzieli. W kinie znalazło się już wszystko, co tylko stworzyć mogłaby ludzka wyobraźnia. Twórcy "Chłopaka z sąsiedztwa" nie owijają więc w bawełnę i przedstawiają sprawę taką, jaka jest. Na wstępie informują widza, że film ten jest, niech im będzie, thrillerem o romansie i obsesji. Chociaż motywy te w wielu filmach się już pojawiały, nie musiało to przecież oznaczać, że produkcja z Jennifer Lopez w roli głównej, niczym nas już nie może zaskoczyć. Niestety, płonne nadzieje zostają bezlitośnie zgaszone już na samym początku.

Claire obiekt swoich przyszłych zmartwień poznaje w dość nietypowych okolicznościach. Noah (Ryan Guzman) staje się jej wybawcą i ratuje ją przed zmiażdżeniem przez zepsute drzwi garażowe. Nie obeszło się bez zbliżenia na pokaźne mięśnie bohatera. Twórcy od początku próbowali usprawiedliwić dalsze poczynania głównej bohaterki, za wszelką cenę eksponując wdzięki młodego kochanka, który, przyznajmy, żeńskiej części publiczności może się spodobać.

Noah szybko wkracza w życie Claire. Naprawia zepsute sprzęty, zaprzyjaźnia się z ofermowatym synem Kevinem (Ian Nelson) i coraz częściej wpada na rodzinne kolacje. Weekendowy wyjazd syna z ojcem wystarcza, by pożądanie wzięło górę. Choć Claire z początku zapiera się mówiąc, że ich postępowanie jest niewłaściwe, już chwilę później całkowicie oddaje się przystojnemu sąsiadowi. Nie wie jeszcze, że za tę chwilę rozkoszy przyjdzie jej słono zapłacić. Gdy owładnięty obsesją Noah dowiaduje się, że jego ukochana nic do niego nie czuje, podejmuje zdecydowane kroki. Nastawia Kevina  przeciw ojcu i nieproszony, coraz częściej gości w jej domu.

Początek wcale nie zapowiada się źle. Choć wiemy, że nie jest to nic odkrywczego, mimo wszystko liczymy na mały zwrot akcji, który zachęci nas do kontynuowania seansu. Niestety, nieudolne próby zbudowania napięcia wzbudziły we mnie jedynie rozbawienie. Czy bowiem scena, w której protagonistka zastaje klasę zasypaną nieprzyzwoitymi zdjęciami mogła naprawdę kogoś zaskoczyć?

Jak na psychopatę, Noah z początku zachowuje się wyjątkowo spokojnie. Co prawda lubi poszperać przy hamulcach w cudzym samochodzie lub pomazać sprayem ściany w szkolnej toalecie, jednak mimo wszystko jest wyjątkowo nieszkodliwy. Swą agresję wyładowuje na prześladowcy syna Claire, lecz poza tym wciąż wydaje się prawie normalny. Czy nie mógł poczuć się wykorzystany? Zakochał się, a jego zaloty zostały w brutalny sposób odrzucone. Czy nie każdy miałby prawo lekko się zdenerwować? Ciężko jest bowiem współczuć postaci granej przez Lopez. Twórcy za wszelką cenę próbują zrobić z niej zastraszoną ofiarę, jednak prawda jest taka, że sama jest sobie winna. Jej uległość i naiwność stają się wręcz irytujące. Jak żywcem wyrwana z komiksu superbohaterka, próbuje sama uwolnić się ze szponów prześladowcy. Czy jednak nie jest to trudne, gdy mieszka on zaledwie kilka metrów dalej?

Jedyne, czym wyróżnia się ten film, to nieprzeciętna głupota i przewidywalność. Czy można było poprowadzić fabułę w jeszcze prostszy sposób? Nic nie trzyma się sensu. Noah zdaje się przebywać w wielu miejscach naraz, a Claire za nic bierze sobie pogróżki młodego kochanka. Dopiero pod koniec, gdy jest już za późno na jakiekolwiek kroki, wielce zaskoczona główna bohaterka odkrywa, do czego naprawdę zdolny jest jej owładnięty obsesją wielbiciel.

Nie trudno jest domyślić się, dlaczego ludzie postanawiają pójść do kina i wybrać się specjalnie na "Chłopaka z sąsiedztwa". Czy nazwisko Jennifer Lopez widniejące na plakacie nie jest wystarczającą sugestią? Choć nigdy za specjalną aktorką nie była, to jednak filmy z nią można było obejrzeć bez większego wysiłku. Tutaj sytuacja wygląda jednak nieprawdopodobnie słabo. Powoływanie się na znane nazwiska w celu przyciągnięcia widzów do kina to chwyt poniżej pasa. Każda złotówka wydana na bilet i każda minuta spędzona na oglądaniu tego filmu przepada bezpowrotnie. Twórcy cieszą się każdym zarobionym dolarem i za nic mają rozgoryczenie i rozczarowanie towarzyszące widzom po zakończeniu seansu. O ile bowiem początek można bez wielkiego problemu przełknąć, o tyle finał okazuje się wręcz koszmarny. Żeńska część publiczności niech nie da się zwieść uroczej twarzy Guzmana, dla którego lepiej byłoby, gdyby jednak pozostał na roztańczonych ulicach Miami. Dzięki "Step Up 4 Revolution" urósł do rangi idola gimnazjalistek. Może dzięki "Chłopakowi z sąsiedztwa" chciał skończyć ze swoim niepoważnym wizerunkiem? Chociaż jego kreacja jest do przełknięcia, lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby więcej po tego typu role nie sięgał.

Jeżeli liczycie na trzymający w napięciu thriller, "Chłopak z sąsiedztwa" nie jest dla Was. Twór Roba Cohena to zwykły zabijacz czasu, który poświęcić można na wiele znacznie ciekawszych produkcji. Nie dajcie się więc zwieść niezłemu zwiastunowi i tajemniczemu plakatowi. Chłopak z sąsiedztwa to kompletnie stracone półtora godziny.


MOJA OCENA: 3/10

 Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)


poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Wszystko o miłości






Recenzja książki "Love, Rosie" Cecelii Ahern



Cecelia Ahern już w "PS Kocham Cię" udowodniła czytelnikom na całym świecie, że tworzenie słodko – gorzkich historii to jej specjalność.  "Love, Rosie" to jej kolejna oryginalna powieść, która podobnie jak jej poprzedni bestseller, doczekała się ekranizacji w doborowej obsadzie.
Na początku byłam nieco zaskoczona. Okazało się bowiem, że cała książka składa się jedynie z wszelkiego rodzaju listów, maili i czatów. Sądziłam, że będzie mi to znacznie utrudniało odbiór całości, jednak, jak się wkrótce przekonałam, byłam w ogromnym błędzie. Chociaż kompozycja wydawać mogłaby się nieco ryzykowna, w "Love, Rosie" sprawdza się znakomicie. Dowiadujemy się wszystkiego bezpośrednio od samych bohaterów. Zaskakujące jest, jak dużo ważnych informacji przekazywanych jest drogą elektroniczną. Od całkowitych błahostek, po poważne życiowe problemy. Współcześni ludzie piszą absolutnie o wszystkim.
Moim głównym zastrzeżeniem jest obecność licznych błędów ortograficznych. Odczytanie wiadomości pisanych przez sześcioletnich Rosie i Alexa momentami było prawie niewykonalne. Niejeden szanujący się czytelnik na widok przewijającego się przez całość słowa „wjem” dostałby szewskiej pasji. Myślę, że ten szczegół autorka mogła bez wyrzutów sumienia pominąć. Sięgając po solidnie wydaną i atrakcyjną powieść, spodziewam się pełnej poprawności językowej. Tutaj Ahern zaliczyła u mnie na wstępie ogromnego minusa, którego jednak prawie puściłam w niepamięć, zatapiając się w dalsze losy głównych bohaterów.
Choć "PS Kocham Cię" podobało mi się bardziej, to jednak godziny spędzone na czytaniu "Love, Rose" także uznaję za bardzo udane. W trakcie lektury nie mogłam się jednak pozbyć uczucia, że podobną koncepcję zastosował już wcześniej David Nicholls. Jego "Jeden dzień" jest jedną z moich ulubionych książek, więc podświadomie wciąż porównywałam obie pozycje. Zestawiając jednak obie książki traktujące o wieloletniej przyjaźni damsko – męskiej, Nicholls bezsprzecznie wygrywa z Ahern.
Pomimo paru wad, "Love, Rosie" to naprawdę ciekawa i oryginalna pozycja. Nie jest jedną z bezwartościowych powieści, jakich pełno na półkach polskich księgarni. Pokazuje ona bowiem, że szczęście jest bliżej niż nam się wydaje. Wystarczy tylko po nie sięgnąć.

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Lubimy Czytać)

PIENIĄDZE DAJĄ WSZYSTKO



Recenzja filmu "Klub dla wybrańców" (2014)


"Bogaci, zepsuci, amoralni, bezwzględni." Takie hasła znaleźć można na polskim plakacie filmu Lone Scherfig. Twórcy nie mogli chyba lepiej ująć istoty "Klubu dla wybrańców". Jest to produkcja uosabiająca wszystko, co najgorsze. Jeżeli więc spodziewacie się miłego i przyjemnego seansu, film ten z pewnością nie jest dla Was.

Wszystko zaczyna się niewinnie. Początek studiów na prestiżowym Oxfordzie dla zamożnego Allistera (Sam Claflin) i Milesa (Max Irons) oznacza wprowadzenie do zupełnie nowej rzeczywistości. Nie znając nikogo na uniwersytecie, obaj zdani są jedynie na siebie. Kiedy wydaje się, że wszystko zaczyna się układać, poznają niewłaściwych ludzi. Harry (Douglas Booth) i James (Freddie Fox) są bowiem członkami siejącego postrach i zniszczenie elitarnego klubu Riota. Jako, że akurat zwalniają się dwa miejsca, nowicjusze stają przed niepowtarzalną okazją. Nie mając więc nic do stracenia, przystępują do dzieła.

"Klub dla wybrańców" w kategoryczny sposób pokazuje wszystkie najgorsze cechy, jakimi człowiek może być obdarzony. Uważając się za lepszych, klubowicze pozwalają sobie na czyny uważane powszechnie za niedopuszczalne. Rujnują, burzą i krzywdzą bez najmniejszych nawet konsekwencji. Wiedzą, że pieniądze i wpływy i tak wyciągną ich ze wszystkich opresji. Obserwując wyczyny bohaterów brzydzimy się ich karygodną postawą, jednak nie możemy zaprzeczyć, że w pewnym sensie im zazdrościmy. Szastają pieniędzmi na prawo i lewo, wożą się najnowszymi autami, nie liczą się z nikim, a na dodatek studiują na jednej z najlepszych europejskich uczelni. Mają wszystko, czego tylko zapragną, a osiągają to nawet bez kiwnięcia palcem. Pomimo tak wielu różnic między nimi a resztą społeczeństwa, musimy przyznać, że mimo wszystko ich i zwykłych zjadaczy chleba coś łączy. Oni to cichy głosik goszczący w każdym z nas. Czy nie wszyscy mieli kiedyś ochotę coś zniszczyć czy powiedzieć coś bez najmniejszych nawet konsekwencji? Oczywiście, że tak.

Fabuła filmu z początku wydawać może się zupełnie oderwana od rzeczywistości, jednak po chwili zastanowienia nie trudno przenieść postępków bohaterów do prawdziwego świata. W tymi filmie sformułowanie "kto ma pieniądze, ten ma władzę", nabiera zupełnie nowego znaczenia. Bardzo wyraźnie widać bowiem różnice pomiędzy rozpuszczoną burżuazją, a resztą społeczeństwa. Kiedy wydaje nam się, że gorzej już nie będzie, okazuje się, że bohaterowie są w stanie wpaść na jeszcze gorszy pomysł. Twórcy małymi kroczkami prowadzą nas drogą kompletnej rozpusty i destrukcji do momentu kulminacyjnego, który całkowicie uzasadnia odczuwaną wobec bohaterów nienawiść.

Choć Scherfig w świetny sposób przeniosła na ekran dramat Laury Wade, to jednak nie można pominąć świetnych kreacji aktorskich. Poczynając na uroczym Douglasie Boothu czy charyzmatycznym Maxie Ironsie, a na bezwzględnym i nieprzewidywalnym Samie Claflinie kończąc, wszyscy spisali się świetnie. Każda z postaci prezentuje inny rodzaj zepsucia i pozbawiona jest innych wartości.

"Klub dla wybrańców" nie jest filmem ani wybitnym, ani specjalnie wyjątkowym, jednak bez wątpienia jest to produkcja intrygująca i bulwersująca. Kreuje niejednoznacznie odrażające postacie, wzbudza skrajne emocje, a na końcu zmusza do wnikliwej refleksji nad ludzką naturą. Mnie samej po seansie nasunęły się pytania, na które do tej pory nie znalazłam satysfakcjonującej odpowiedzi. 

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

niedziela, 19 kwietnia 2015

W pałacu wszystko jest możliwe


Recenzja książki "Rywalki" Kiery Cass


Świat przedstawiony w powieści Kiery Cass dzieli się na osiem kast. America jest piątką. Jej rodzinie się nie przelewa, a i ona sama nie ma szans na lepszą przyszłość. Wszystko zmienia się jednak, gdy ogłoszone zostają Eliminacje. Wybranych zostanie 35 dziewcząt ze wszystkich warstw społecznych, a zwyciężczyni wyjdzie za przystojnego księcia Maxona i zostanie księżniczką. Wszystkie dziewczęta marzą o wygranej, jednak America ma już swojego księcia. Jak więc mogłaby walczyć o względy chłopca, którego nawet nie zna? Mimo swojej niechęci zgłasza się. Myśli o rodzinie, która dzięki niej może uzyskać tak potrzebne wsparcie. Ku swojemu niezadowoleniu, zostaje jedną z 35 zawodniczek.
Początek nie trzyma w napięciu, ani też nie zachwyca, ponieważ nie trudno się domyślić, że główna bohaterka, czy tego chce czy nie, i tak trafi do pałacu. Mimo schematycznej i dość naciąganej fabuły, Kiera Cass tworzy baśniowy świat, w którym chciałaby znaleźć się każda równieśnica głównej bohaterki. "Rywalki" to uosobienie marzeń każdej młodej czytelniczki. Chociaż podobne wrażenie wzbudza spora część powstających obecnie książek młodzieżowych, to jednak "Rywalki" mają iskrę, której brakuje innym powieściom.
Choć może już wyrosłam z tego typu książek, to jednak chętnie po nie sięgam. Lubię zatopić się w utopijnym świecie, w którym każda postać, nawet ta najbardziej zrezygnowana, ma nadzieję na lepszą przyszłość. Niezaprzeczalną zaletą tej powieści jest fakt, że czyta się ją niebywale łatwo i szybko. Sama pochłaniałam strony z prędkością światła i oczekiwałam dalszego rozwoju akcji, która z każdym rozdziałem, nabiera coraz większego tempa. Z chęcią sięgnę więc po książki opowiadające o dalszych losach Ameriki i jej rywalek, które dostępne są już na półkach polskich księgarni i bibliotek.
"Rywalki" nie oczarują wszystkich, lecz mogą okazać się przyjemną odskocznią od codzienności. Jeżeli więc dość już macie trudnych i grubych książek, dzieło Kiery Cass jest dla Was bardzo dobrym wyborem.

 MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Lubimy Czytać)

sobota, 11 kwietnia 2015

SALUD, MI FAMILIA




 Recenzja filmu "Szybcy i wściekli 7" (2015)

Po czternastu latach od premiery pierwszej części, fani serii w końcu doczekali się "Szybkich i wściekłych 7", których reżyserem został tym razem James Wan ("Piła", "Obecność"). Tak jak i w poprzednich odsłonach perypetii Toretto (Vin Diesel) i jego ekipy, również w siódemce znajdziemy przepych, roznegliżowane kobiety, zapierające dech w piersiach pościgi czy sceny walk.

W siódemce głównym przeciwnikiem ekipy zostaje Deckard Shaw (Jason Statham), który ogarnięty żądzą zemsty nie cofnie się przed niczym, by dopaść Toretto (Vin Diesel) i jego przyjaciół. Tym razem nie chodzi tylko o pieniądze i walkę ze złem, ale o życie głównych bohaterów. Ekipa zbiera się więc znów, by dokończyć to, co zaczęła w Londynie.

Ci, którzy po "Szybkich i wściekłych 7" spodziewali się zaskakujących zwrotów akcji, mogą wyjść z kina bardzo zawiedzeni. Choć żadna z poprzednich części nie powala realizmem, to jednak siódemka pod tym względem nagina wszystkie dopuszczalne granice. Niektóre sceny, wyjęte rodem z "Matrixa", ocierają się o surrealizm, a momentami nawet kicz. Twórcy wyraźnie zapomnieli o wszelkich obowiązujących prawach fizyki i postanowili zrobić z "Szybkich i wściekłych 7" widowisko z elementami science fiction. Pomijając już niedorzeczną postać Hobbsa (Dwayne Johnson) i jego finałowy występ, wszyscy bohaterowie zostali podniesieni do rangi niezniszczalnych istot o nadzwyczajnych umiejętnościach. Udane okazały się za to akcenty humorystyczne, których brakowało w poprzednich odsłonach serii. Zabawne teksty zainicjowane przez narcystycznego Romana (Tyrese Gibson), a także kilka pomysłowych rozwiązań samych twórców, okazały się niejednokrotnie strzałem w dziesiątkę.

Choć film ten po drodze zaliczył kilka niewybaczalnych, bezlitośnie wyśmianych przez widzów wpadek, to jednak niesmak zabija chwytająca za serce końcówka, będąca hołdem dla tragicznie zmarłego w listopadzie 2013 roku Paula Walkera. Jego nieobecność w filmie nie była niezauważalna. W kilku scenach wyraźnie widać, że do czynienia mamy z którymś z jego braci, a twarz gwiazdora została wygenerowana komputerowo. Mimo wszystko specjaliści od efektów spisali się na medal. W końcu dzięki ich pracy premiera filmu, którego dokończenie stanęło pod wielkim znakiem zapytania, w końcu się odbyła.

Chociaż seria ta ciągnie się już od kilkunastu lat, nadal przyciąga do kin miliony widzów na całym świecie. Sama, choć dostrzegam wyraźny spadek formy w porównaniu do pierwszych części, nadal chętnie spędzam czas w kinie z Toretto i jego ekipą, którą on sam zawsze określa mianem rodziny. "Szybcy i wściekli 7" niczym nie zaskakują ani nie zachwycają tak jak wcześniejsze części, jednak seans mimo wszystko uważam za udany. Film ten mógłby posłużyć za idealny finał serii. Zakończenie przygotowane przez twórców zamknęłoby bowiem perypetie bohaterów w sposób najlepszy z możliwych.

Mam pełną świadomość przeciętności dzieła Wana, jednak mój sentyment i wielka sympatia do bohaterów serii, a również przepiękna końcówka znacznie zawyżają moją ogólną ocenę. Chociaż całość wypada raczej płytko, to jednak z kina, w towarzystwie muzyki Wiz Khalify, wychodzimy ze łzami wzruszenia i żalem w sercu wiedząc, że seria ta nigdy już nie będzie taka sama.

MOJA OCENA: 9/10

Paulina Leszczyńska 
Miss_Joker (Filmweb)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

W OBJĘCIACH ZAPOMNIENIA



Recenzja filmu "Motyl Still Alice" (2014)


Julianne Moore już wielokrotnie w swojej karierze udowodniła nam, że trudnych ról się nie boi. Tym razem wciela się w postać pięćdziesięcioletniej Alice Howland, która dowiaduje się, że postawiona diagnoza odbierze jej wszystko, co ma.

Alice to wykształcona i zaradna kobieta, której życie śmiało można by uznać za udane. Ma kochającego męża, trójkę wspaniałych dzieci i pracę, którą przynosi jej satysfakcję. Niestety, dotychczas elokwentna, zaczyna mieć coraz większe trudności z prowadzeniem wykładów. Zaniepokojona, czym prędzej udaje się do lekarza. Diagnoza zmienia jej życie w koszmar. Wczesne stadium choroby Alzheimera brzmi dla niezależnej Alice jak wyrok śmierci. Ceniona pani profesor zdaje sobie sprawę, że wkrótce choroba uniemożliwi jej pracę, a z czasem również samodzielne funkcjonowanie.

"Motyl" pokazuje jak choroba Alzheimera odziera człowieka z resztek godności. Przedstawia kolejne stadia destrukcyjnej choroby i jej wpływ na Alice i jej bliskich. Obserwujemy cierpienie jej córek, których Alice z czasem nie poznaje oraz smutek w oczach męża, gdy jego żona po raz kolejny zadaje mu to samo pytanie. Ich miłość i cierpliwość nie są jednak w stanie poprawić stanu ich ukochanej. Wiedzą, że zostaną przez Alice zapomniani i staną się dla niej zupełnie obcymi ludźmi.

Chociaż film lepiej przedstawia targające bohaterką emocje, to jednak książkowy pierwowzór Lisy Genovy przybliża nam więcej wątków i szczegółów, których w dziele Glatzera i Westmorelanda niestety brakuje. Dzięki książce dowiadujemy się, co myśli główna bohaterka i jak sama przeżywa rozwój choroby. Film przedstawia nam dodatkowo inne punkty widzenia, lecz mniej uwagi przywiązuje do odczuć samej chorej, które pozwalają lepiej zrozumieć dramat rozgrywający się w jej jeszcze świadomym umyśle.

Julianne Moore po raz kolejny wykreowała odważną postać. Pokazała nam cierpienie świadomej swego położenia kobiety oraz jej zagubienie w obcym dla niej świecie. Do swojego stanu podeszła bardzo racjonalnie, czasem nawet z niego żartując. Alec Baldwin w roli cierpliwego męża również wypada nienagannie. Najsłabszym punktem filmu znów okazała się Kristen Stewart, która jako najmłodsza z dzieci, swoją mimiką po raz kolejny nie przekazała żadnych emocji.

Choć temat choroby nigdy nie należy do prostych, to jednak nie należy go unikać. Wielu z nas nie zdawało sobie pewnie sprawy z tego, jak straszną chorobą jest Alzheimer. Utrata pamięci wiąże się z utratą samego siebie. Bez wspomnień i bez świadomości kim jesteśmy, stajemy się dla siebie obcymi ludźmi. Sama Alice w jednej z rozmów z mężem wspomina, że wolałaby chorować na raka. Bo choć żadna z chorób nie wnosi do naszego życia niczego dobrego, to jednak nie każda od razu odbiera nam wszystkiego, na co pracowaliśmy całe życie.

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
 Miss_Joker (Filmweb)

niedziela, 1 marca 2015

KUMPLE Z MARZENIAMI






 Recenzja filmu "Szefowie wrogowie 2" (2014)


W drugiej części "Szefów wrogów" znów spotykamy Nicka, Kurta i Dale’a, trójkę nie grzeszących inteligencją kumpli, którzy, po wyeliminowaniu swoich znienawidzonych szefów, postanawiają założyć własny biznes. Tworzą i opatentowują gadżet zwany "Kumplem do mycia". Chcąc zbić kokosy na swoim wynalazku, wkrótce znajdują się w firmie Berta Hansona (Christoph Waltz), bogacza, który obiecuje trzem łatwowiernym idiotom gruszki na wierzbie.

Kiedy okazuje się, że miliarder zwyczajnie ich wykiwał, kumple wpadają na nadzwyczaj głupi pomysł. Postanawiają porwać jego rozkapryszonego syna Rexa (Chris Pine). Jak nie trudno się domyślić, nie wszystko idzie zgodnie z planem. Jednak jak na posiadaczy nieprzeciętnie niskiego ilorazu inteligencji, bohaterowie na początku mimo wszystko radzą sobie nadzwyczaj dobrze.

Jak na komedię ze średniej półki, film ten radzi sobie nie najgorzej. Choć prezentuje humor niskich lotów, a żarty momentami stają się zwyczajnie niesmaczne, to nie można odebrać tej produkcji kilku naprawdę udanych gagów. Na szczególną uwagę zasługuje krótki występ Kevina Spacey’ego i jego brutalnie szczera rozmowa z początkującymi przedsiębiorcami, która okazała się strzałem w dziesiątkę,

Jennifer Aniston w roli uzależnionej od seksu dentystki prezentuje się dobrze, jednak jej wątek okazuje się najsłabszym z zaprezentowanych. Niesmaczne, momentami ocierające się o wulgarność żarty o seksie stają się zwyczajnie irytujące, a my czekamy, aż olśniewająca Jennifer w końcu zniknie z ekranu. Chociaż w pierwszej części poznaliśmy jej mroczną i bezwstydną stronę, to jednak dopiero teraz jej intymnym wyznaniom nie ma końca, a ona sama obnaża przed nami zarówno sferę wewnętrzną, jak i zewnętrzną.

Choć pod wieloma względami sequel nie różni się szczególnie od jedynki, to jednak zdobywa przewagę pod względem aktorstwa i fabuły. Do gwiazdorskiej ekipy dołącza rewelacyjny Christoph Waltz i świetny Chris Pine, którzy wprowadzają niemało zamętu w życiu głównych bohaterów, a dzięki być może niezbyt wyrafinowanemu, ale jednak zawsze, zwrotowi akcji, cieszymy się nie do końca przewidywalnym zakończeniem.

Choć nie można jednoznacznie wskazać lepszej części, to jednak sądzę, że "Szefowie wrogowie 2" minimalnie wyprzedzają swojego poprzednika. Chociaż nie prezentują skomplikowanego humoru, ani nie zachwycają pod żadnymi innymi względami, są lepiej dopracowani i pokazują typowy amerykański sen, którego ziszczenie w bezwzględnym świecie biznesu, okazuje się niemożliwe. Chociaż film ten oglądać trzeba z przymrużeniem oka i dystansem, to jednak trudna sytuacja finansowa bohaterów idealnie odzwierciedla współczesną rzeczywistość, a ich desperacja, targające bankrutami na całym świecie emocje. Choć Nick, Kurt i Dale są zwyczajnymi debilami nie mającymi pojęcia o robieniu interesów, to jednak ludzie na całym globie codziennie padają ofiarami oszustw, w wyniku których tracą cały swój majątek.

Aktorstwo jest największym atutem filmu. Począwszy od odtwórców głównych ról, czyli Batemanie, Sudeikisie czy Day’u, a na Aniston, Waltzu, Spacey’u, Pinie czy Foxxie skończywszy, wszyscy prezentują się genialnie. Nie dziwi więc fakt, że choć film ten nie wyróżnia się niczym szczególnym, nie pozwala jednak oderwać wzroku od charyzmatycznej, światowej klasy obsady.

Obecnie znalezienie komedii bawiącej do łez jest niemal niemożliwe. Twórcy sięgają po najprostsze rozwiązania z nadzieją, że ktoś je jednak kupi. Niestety, tak się nie dzieje. Współczesne komedie żenują zamiast śmieszyć, a na dodatek są nieprawdopodobnie wręcz przewidywalne. Chociaż "Szefowie wrogowie 2" w żadnym razie nie są zapadającym w pamięć dziełem, to jednak znajdziemy w nim parę naprawdę niezłych tekstów, a finalnie doczekamy się nawet nieźle uknutej intrygi.

Chociaż wielu osobom humor, pojawiający się w filmie nie przypadnie do gustu, to jednak miłośnicy głupich, niewymagających komedii nie powinni być zawiedzeni. Co prawda pozbawione wszelkiej logiki poczynania bohaterów momentami mogą męczyć, to jednak właśnie na nich opiera się fundament fabuły. Sama nie spodziewając się niczego po pierwszej części, zostałam mile zaskoczona i chociaż oczekuję od komedii czegoś więcej niż jedynie kilku trafnych tekstów, to jednak w tym wypadku sam widok głupawych twarzy głównych bohaterów wystarczył, by na mojej pojawił się mimowolny uśmiech. Mimo wielu potknięć i kilku nieudanych dowcipów, i tak jest to jedna z lepszych amerykańskich komercyjnych komedii ostatnich kilku lat. 

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

sobota, 28 lutego 2015

AFROAMERYKAŃSKI KRÓL



 Recenzja filmu "Selma" (2014)

  

Martin Luther King to człowiek, który zapisał się na kartach historii Ameryki. Jako aktywista działający na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów, został wzorem dla czarnej społeczności Stanów Zjednoczonych. Jego walka stała się podstawą fabuły "Selmy". Obraz opowiada o wydarzeniach z 1965 roku, kiedy to na ulice miasta wyszli uczestnicy wielkiego marszu mającego na celu przydzielenie praw czarnoskórym Amerykanom. Sam tytuł odnosi się do miejscowości, której ponad połowę mieszkańców, stanowili Czarni i która to stała się miejscem przedstawionych w filmie wydarzeń.

Kinga (David Oyelowo) poznajemy tuż przed odebraniem pokojowej Nagrody Nobla. Otrzymane wyróżnienie w żadnym stopniu nie wpływa jednak na stosunek amerykańskich władz do niego i reszty czarnoskórych obywateli. W obliczu prześladowań i morderstw na tle rasowym, podjęte zostają radykalne działania, których inicjatorem staje się nie kto inny, jak sam King. Jego determinacja i zdecydowane działania zaczynają niepokoić przeciwne równouprawnieniu władze, które, nie mogąc go złamać, celują w najczulszy punkt, jego rodzinę. Sama żona wyznaje w końcu, że każdego dnia czuje obecność śmierci, która otacza ją jak mgła.

Wiedząc, że jednostka nic nie zdziała, postanawia zmotywować rodaków do działania. Sporo czasu poświęca więc na pisanie motywujących przemówień i organizowanie kolejnych spotkań. Ameryka dzieli się więc na Czarnych i Białych, dwie, stojące po przeciwnych stronach barykady frakcje, których konfrontacje kończą się krwawymi zamieszkami. Bezbronni Czarni próbujący wywalczyć należące się im prawa, na każdej demonstracji stają się ofiarami bezlitosnych rasistów, którzy, nie znając umiaru, nie cofną się nawet przed morderstwem.

Choć wydarzenia, które przedstawia film, zaliczają się do jednych z burzliwszych okresów historii XX-wiecznej Ameryki, twórcy serwują nam płytką, pozbawioną emocji opowieść. Obserwujemy Kinga piszącego kolejną przemowę, Kinga na kolejnym spotkaniu z politykami, Kinga na kolejnym proteście... Po chwili mamy dosyć wciąż powtarzających się scen. Czekamy na zwrot akcji, który nami wstrząśnie, lecz ów nie następuje. Oglądamy film, który przez Amerykańską Akademię Filmową został uznany za dzieło godne Oscarów, więc szukamy tego, co sprawiło, że film ten naprawdę zasłużył na tytuł kandydata do statuetki. Niestety, nie znajdujemy w nim nic, oprócz typowo amerykańskiej tematyki.

Nie można odebrać "Selmie" dobrego montażu. Kolejne sceny tworzą sprawny i przejrzysty ciąg, który w znaczący sposób wpływa na odbiór filmu. Szczegółowe informacje zawierające datę, a nawet godzinę, pokazują nam dokładny dzień przedstawionego zdarzenia, co nadaje filmowi wiarygodności i sprawia, że staje się on bardzo szczegółową rekonstrukcją wydarzeń. 

Niespodziewanie, wśród postaci drugoplanowych, aktorsko najlepiej wypada Oprah Winfrey, która w roli Annie Lee Cooper prezentuje się bardzo przekonująco. Jednak także Timowi Rothowi w roli bezwzględnego George'a Wallace'a oraz Tomowi Wilkinsonowi jako prezydent Johnson nie można niczego zarzucić. Niestety, po Oyelowo spodziewałam się więcej. Choć wygłaszane przez niego przemówienia były pełne pasji i zaangażowania, a  postać zagrana przekonująco, to jednak zabrakło mi iskry, którą posiadał King, i która to zapewniała mu poparcie stojących za nim murem czarnoskórych rodaków.

Ava DuVernay stworzyła mały film o wielkim człowieku. Niestety, ciekawą historię przedstawiła w nudny i schematyczny sposób. Do samego końca nie wydarzyło się nic, co pozwoliłoby mi uznać ten film za chociażby dobry. Z przykrością muszę stwierdzić, że "Selma" to najgorszy film spośród tegorocznych kandydatów do Oscara. Choć niczym się nie wyróżnia, i tak udało mu się zgarnąć statuetkę za najlepszą piosenkę. "Glory" możemy podziwiać jednak dopiero w trakcie napisów końcowych, lecz nawet ona nie jest w stanie zamaskować rozczarowania po nieudanym seansie.

Oczekując czegoś wielkiego, otrzymałam zwyczajny film ze średniej półki. Zmarnowany potencjał, przeciętna gra aktorska i niewykorzystana warstwa fabularna powodują, iż seans ten nie pozwala czerpać z siebie przyjemności. W pewnym momencie staje się zwyczajnie męczący, a my coraz częściej spoglądamy na zegarek. Może się to okazać wystarczającym powodem, by uznać "Selmę" za jedną z bardziej nieudanych, pozornie ambitnych produkcji 2014 roku.


MOJA OCENA: 5/10

Paulina Leszczyńska 
Miss_Joker (Filmweb)

sobota, 14 lutego 2015

BRACIA GRIMM W RYTMIE DISNEY'A



Recenzja filmu "Tajemnice lasu" (2014)


"Tajemnice lasu" sprawnie łączą wątki z najpopularniejszych baśni braci Grimm. Tytułowy las okazuje się miejscem, w którym Kopciuszek wpada na żonę Piekarza, a sam Piekarz w zamian za "krowę białą jak mleko" ofiarowuje Jasiowi czarodziejską fasolę, która w kolejnych scenach stanie się przyczyną kłopotów całego królestwa.

 W tytułowej piosence "Into The Woods" dowiadujemy się, czego pragnie każdy z bohaterów. Wszyscy zmierzają do lasu, jednak każdy w innym celu. Piekarz wraz żoną, by zdjąć ciążącą nad nimi klątwę, Czerwony Kapturek w odwiedziny do babci, Jaś na targ, by sprzedać swoją ukochaną krowę, a Kopciuszek na grób matki, by prosić o pomoc w dotarciu na królewski bal. Tajemniczy las okazuje się więc punktem, przez który każdy z nich musi przebrnąć, by dotrzeć do wyznaczonego celu. O ile jednak świetna obsada i wpadające w ucho piosenki zapowiadają powiew świeżości w baśniowym świecie, o tyle wraz z kolejnymi scenami dowiadujemy się, że owe uwspółcześnienie i reinterpretacja kultowych utworów może nie wyjść całej produkcji na dobre.

 Zarówno ta część obsady, która już wcześniej prezentowała nam swoje wokalne zdolności (Anna Kendrick, James Corden) jak i ci, którzy zrobili to pierwszy raz (Chris Pine, Emily Blunt), wypadają świetne zarówno pod względem muzycznym, jak i aktorskim. Rewelacyjna Meryl Streep w roli Czarownicy wprowadza niemało zamętu w życiu bohaterów, a Johnny Depp w epizodycznej roli Wilka dopełnia wątku najpopularniejszej z zaprezentowanych baśni.

 Film ten pod względem audiowizualnym jest naprawdę udaną produkcją. Ciekawa charakteryzacja i mroczna scenografia przenoszą nas w baśniowy świat, który pomimo braku elementów animowanych, pozwala wczuć się sytuację błądzących między drzewami aktorów. Piosenki, które w moim odczuciu zaliczają się do jednych z lepszych w wieloletniej twórczości wytwórni Disney’a, zmontowane są w mistrzowski sposób tak, by zwrotki śpiewane przez poszczególnych bohaterów współgrały ze sobą wzajemnie. Na szczególną uwagę zasługuje jednak występ Chrisa Pine’a i Billy’ego Magnussena, którzy, jako zakochani książęta, ku uciesze żeńskiej części publiczności, dzielili się z nami swoimi miłosnymi rozterkami.

 Choć baśnie przeznaczone są głównie dla młodszych widzów, to jednak "Tajemnice lasu" okazują się filmem dosyć poważnym. Znajdziemy w nim bowiem motyw zdrady, morderstwa czy zemsty, a także winy i kary, których oryginalne opowieści nie reprezentują, bądź robią to w bardziej subtelny sposób. Przystojny Książę nie okazuje się tak lojalny, jaki mógłby się wydawać, a Olbrzymka terroryzująca miasto w żadnym razie nie przybywa do królestwa w dobrych zamiarach. Chociaż obnaża złe aspekty ludzkiej natury, film ten nie jest pozbawiony podstawowych wartości takich jak miłość, przyjaźń, lojalność, oddanie czy poświęcenie. Morał i wyraźny przekaz sformułowany jest na tyle przystępnie, by dotrzeć mógł do dorosłych, ale również do nieco młodszych widzów. Baśniowa tematyka filmu ukrywa poważniejszy sens, który nie zostałby zrozumiany przez dzieci. Jest to jeden z powodów, dla których dolna granica wieku określona została jako 12 lat. Ponadto brak wersji z polskim dubbingiem uniemożliwia seans rodzinom z mniejszymi dziećmi. Uważam to jednak za zaletę, ponieważ oryginalne hollywoodzkie piosenki są na tyle dopracowane, że żal byłoby słuchać ich polskiego odpowiednika.

 Choć mógłby wydawać się infantylny i niepoważny, film ten momentami naprawdę trzyma w napięciu. Niestety jego odbiór nieco utrudnia wszechobecny patos, który pojawia się w pewnym momencie i nie opuszcza nas już do samego końca. Ponadto momentami fabuła nieco zwalnia, a w rezultacie niektórych może nudzić i zniechęcić do dalszego seansu. Mimo kilku potknięć, film ten jest udaną produkcją. Świetni aktorzy, genialny wokal i dopracowana część wizualna tworzą z "Tajemnic lasu" cieszące oko widowisko. Nominacje do Oscarów za scenografię i kostiumy są więc w pełni zasłużone. Rob Marshall podjął się trudnego zadania, które, choć nie bezbłędnie, wykonane zostało dosyć przyzwoicie. Chociaż przeciwnicy musicali mogą odnosić się do tej pozycji sceptycznie, to jednak film pod względem muzycznym niejednego może pozytywnie zaskoczyć. Jeżeli więc macie ochotę na przyjemny seans w doborowej obsadzie, "Tajemnice lasu" powinny spełnić wasze oczekiwania.

MOJA OCENA: 6/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)