poniedziałek, 26 stycznia 2015

NAJLEPSZY Z NAJLEPSZYCH


Recenzja filmu "Snajper" (2014)

 
"Snajper" opowiada o życiu i karierze najlepszego snajpera elitarnej jednostki Navy SEALs, Chrisa Kyle’a. Przypisuje się mu zlikwidowanie 160 wrogich celów, jednak jak jest to pokazane w filmie, on sam nigdy nie liczył.

Tytułowego snajpera poznajemy w sytuacji, w której zmaga się z wewnętrznym konfliktem moralnym. Mierzy bowiem do uzbrojonej kobiety i dziecka, którzy, jeśli Kyle nie podejmie właściwej decyzji, zabiją jego towarzyszy. Czeka do ostatniej chwili, by mieć pewność, że nie ma innego wyjścia i... strzela.

Clint Eastwood przedstawia nam historię prawdziwego amerykańskiego bohatera, który dzięki swoim zdolnościom strzeleckim uratował wiele ludzkich istnień. Losy Kyle’a na wojnie przeplatają z jego losami w cywilu, a także z latami dziecięcymi. Pokazuje, co skłoniło go do dołączenia do wojska, a także przedstawia nietypowe pierwsze spotkanie z jego przyszłą żoną. Niestety, częste przeskoki czasowe i brak chronologii zaburzają nieco odbiór filmu. Żona ogłasza, że jest w ciąży, a my już chwilę później widzimy ją z olbrzymim brzuchem. Pokazanie tak burzliwego życiorysu w ciągu dwóch godzin jest praktycznie niemożliwe, jednak przez te skróty momentami można pogubić się, ile właściwie realnego czasu minęło od poprzedniej sceny. Tym większe może okazać się nasze zdziwienie, gdy żona komunikuje Kyle’owi przez telefon, że nie było go w domu od dziewięciu miesięcy, które w filmie przelatują nadzwyczaj szybko.

Bradley Cooper, który do roli przytył aż 18 kilo prezentuje się całkiem nieźle. Prawdopodobnie obejdzie się bez Oscara, jednak w ciągu ostatnich lat gra na tyle dobrze, by zdobywać coraz to nowe nominacje. W końcu i jemu przypadnie długo wyczekiwana i zasłużona zresztą statuetka. Cooper w bardzo dobry sposób przekazuje targające bohaterem emocje i przeżycia, które nie dają o sobie zapomnieć nawet po powrocie do ojczyzny. Towarzyszy mu Sienna Miller, która również jako kochająca i zamartwiająca się żona, wypada zadowalająco.

Film bardzo dobrze pokazuje okrucieństwo wojny i przybliża szczegóły pracy snajpera. Razem z bohaterami przeżywamy czyhające na nich na każdym kroku niebezpieczeństwa i z zapartym tchem obserwujemy pełne napięcia strzelaniny. Być może robiłyby one nawet większe wrażenie, gdyby przedstawione były w nieco mniej chaotyczny sposób. Żołnierze są na dachu, moment później na ulicy, a nie wiadomo kiedy już w ostrzeliwanym budynku. Chwila nieuwagi wystarczy, by pogubić się w poczynaniach bohaterów. Nie można jednak zaprzeczyć, że "Snajper" mimo wszystko bardzo dobrze pokazuje liczne niebezpieczeństwa i trudności, które czekają żołnierzy. Scena, w której Kyle żartuje ze swoim towarzyszem na dachu jednego z budynków, by chwilę potem ten drugi konał zakrwawiony na ziemi, bardzo dobrze to oddaje.

Nie można odebrać tej produkcji dużej staranności i dbałości o szczegóły. Film opowiada o człowieku, który dla Amerykanów jest ważną postacią i to prawdopodobnie na nich wywrze on największe wrażenie. Obiektywnie jednak, jest to bardzo ciekawe kino biograficzne z wojną wysuniętą na pierwszy plan. Chociaż Eastwood udowodnił nam już wcześniej, że jako reżyser potrafi więcej, to jednak "Snajpera" w żadnym wypadku nie można nazwać nieudanym filmem.

Końcówka, w której zawarte zostały archiwalne zdjęcia, bez dwóch zdań chwyta za serce. W filmie nie pokazano śmierci bohatera, jednak napisano o niej, a następnie zaprezentowano autentyczne zdjęcia, na których Amerykanie oddają hołd Chrisowi Kyle’owi – ich niezapomnianemu bohaterowi, który na zawsze zajął ważne miejsce w rodzinach ludzi, których ocalił.

W zeszłym roku nagrano sporo filmów biograficznych o wielkich ludziach, które zostały nominowane do tegorocznych Oscarów. "Snajper" ma mocnych, prawdopodobnie zbyt mocnych konkurentów, by w lutym otrzymać statuetkę, jednakże za sprawą kolejnych europejskich premier filmu, prawdopodobnie wieść o nim szybko nie zaginie. 

"Snajper" jest filmem dobrym, lecz w swoim gatunku nie wyróżnia się niczym szczególnym. Miłośnicy filmów wojennych nie powinni być raczej zawiedzeni, a i ci zainteresowani życiem Kyle’a, nie będą się nudzić. Eastwood pomimo sędziwego wieku trzyma poziom i prezentuje nam niebanalną historię. Choć nie zachwyci każdego, "Snajper" mimo wszystko wart jest polecenia. 

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

piątek, 23 stycznia 2015

O BARDZO ZŁYM CHEMIKU


Recenzja serialu "Breaking Bad" (2008 - 2013)

 
Obecnie przebierać można w dziesiątkach różnych seriali. "Breaking Bad" wyróżnia się jednak spośród licznych konkurentów. Nie bez powodu zgarnął przecież aż tyle nagród. Nie jest zwykłą opowieścią o narkotykach. Dzieło Vince’a Gilligana przenosi seriale kryminalne na zupełnie nowy poziom. Nie podąża utartymi ścieżkami a tworzy nowe, którymi być może kierować będą się przyszli następcy.

Walter H. White (Bryan Cranston) to najzwyczajniejszy w świecie nauczyciel chemii. Popołudniami dorabia w myjni samochodowej, by jego rodzinie wiodło się lepiej. Wiedzie spokojne, zgodne z prawem życie. Wraz z żoną Skyler (Anna Gunn) i cierpiącym na porażenie mózgowe synem Walterem Juniorem, znanym także jako Flynn (RJ Mitte), oczekuje dnia narodzin swojej córki. Jego przyjazne usposobienie spotyka się z sympatią sąsiadów i znajomych. Nic nie zwiastuje tego, co ma nadejść.

Kiedy Walt dowiaduje się, że on, człowiek nigdy niepalący, jest chory na raka płuc, jego poukładane życie zawala się. Wiedząc, że bez jego skromnej pensji rodzina nie będzie w stanie się utrzymać, podejmuje drastyczne kroki. Podczas obławy wydziału antynarkotykowego na jeden z podejrzanych domów, Walter puszcza wolno Jessiego (Aaron Paul), swojego byłego ucznia. Tak właśnie zaczyna się pełna napięcia zabawa w kotka i myszkę między głównymi bohaterami a DEA.

Uczciwy Pan White zmienia się w bezwzględnego Heisenberga, który nie cofnie się przed niczym, by ocalić siebie i ludzi, na których mu zależy. Jego doskonała błękitna metaamfetamina szybko trafia na rynek i cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Choć dla wielu dilerów jest niewygodnym wspólnikiem, jego genialne zdolności pozwalają mu utrzymać się wśród innych wytwórców mety.

Każdy sezon prezentuje się coraz lepiej i przenosi narkotykową rozgrywkę na wyższy poziom. Bohaterowie ewoluują i okazują się być zupełnie inni, niż wydawali się na początku. "Breaking Bad" nie kreuje jednoznacznie dobrych lub złych postaci. Są jedynie postacie zagubione, które zwyczajnie podejmują niewłaściwe decyzje. Ani Walt, który z czasem zmienia się w okrutnego kucharza - mordercę, ani nierozgarnięty Jessie o gołębim sercu, nie pozwalają się zaszufladkować. Postaci przedstawione w "Breaking Bad" są wyraziste i charyzmatyczne. Można je kochać lub nienawidzić, lecz bez dwóch zdań nie się pustymi wydmuszkami, o których szybko się zapomina.

Każda postać, niezależnie od tego czy dobra, czy zła, wspaniale pasuje do klimatu serialu. Zmieniająca się w każdym sezonie Skyler, kochający syn Junior, histeryzująca szwagierka Marie (Betsy Brandt) czy odnoszący sukcesy agent DEA Hank (Dean Norris), świetnie znajdują się w swoich rolach. Każdy ma swój indywidualny wpływ na przebieg fabuły i choć nieraz mogą bywać irytujący, pasują do serialu jak ulał. Jednak to reprezentanci przestępczego świata zasługują na większy podziw. Niezawodny prawnik Saul (Bob Odenkirk), bezwzględny Gus (Giancarlo Esposito), morderca o rybich oczach Mike (Jonathan Banks) czy wiecznie zestresowana Lydia (Laura Fraser) prezentują się jeszcze lepiej. Wzajemna wrogość i niecne zamiary zwaśnionych stron doprowadzają do coraz to nowych wypadków, których finału nie byłby w stanie przewidzieć nawet najbardziej uważny widz. Bo kiedy wydaje nam się, że serial niczym nas już nie zaskoczy, twórcy pstrykają palcami i serwują nam przyprawiający o palpitacje serca nieoczekiwany zwrot zdarzeń.

Rewelacyjne kreacje Bryana Cranstona, Aarona Paula i Anny Gunn, a do tego wkład twórcy serialu - Vince’a Gilligana i doskonały scenariusz oraz montaż zaowocowały między innymi dwoma Złotymi Globami i kilkoma nagrodami Grammy. Same zdobyte statuetki pokazują, jak świetnie zrealizowany jest "Breaking Bad".

Przez pięć sezonów bardzo zżyłam się z bohaterami. Wszystkie ich porażki traktowałam prawie jak swoje. Te fikcyjne postaci ożywione przez genialną obsadę podbiły moje serce i zapewniły "Breaking Bad" miejsce na mojej prywatnej liście najlepszych seriali.

"Breaking Bad" zakończony został ze smakiem w odpowiednim momencie, co zdarza się naprawdę rzadko. Często twórcy na siłę przedłużają serial, a w rezultacie nudzą i powtarzają się. Tutaj jednak piąty sezon pozostawia pewien niedosyt i żal, że to już koniec. Po ostatnim odcinku nie myślimy "uff, nareszcie się skończyło", tylko prosimy o więcej. Choć twórcy nie zamykają jednoznacznie wszystkich wątków, to jednak finisz tego najważniejszego podany mamy jak na talerzu. Czyjeś podejrzenia co do zakończenia mogą się potwierdzić, inni natomiast będą potrzebować więcej czasu na strawienie tego, na co czekali tyle czasu. Ja sama, choć rzadko daję się zaskakiwać, liczyłam na nieco inny obrót zdarzeń. Takiej końcówki nie można jednak uznać za niesatysfakcjonującą.

"Breaking Bad" zapewnia sporą dawkę adrenaliny i nieraz wbija w fotel. Obnaża ludzką naturę i pokazuje do czego zdesperowany człowiek jest się w stanie posunąć. Nie można zapomnieć o chemicznych wskazówkach, które być może pomogą nadrobić zaległości tym, którzy na chemii w szkole nie uważali. Jest to serial prawdziwy, bez fałszywych upiększeń. Pomimo wielu zbiegów okoliczności i szczęśliwych finałów nawet najżałośniejszych sytuacji. "Breaking Bad" gwarantuje dobrze spędzone godziny. Jest uzależniający i niepowtarzalny zupełnie jak niebieska meta Walta. Po piątym sezonie pozostaje tylko smutek i pustka w sercu, a także zazdrość wobec tych, którzy wciąż nieświadomi losów bohaterów, wraz z nimi przeżyją to, co mocno trzymając kciuki, przetrwaliśmy już my.

 MOJA OCENA  8+/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

środa, 21 stycznia 2015

GENIALNY ALAN





Recenzja filmu "Gra tajemnic" (2014)


Alan Mathison Turing był niepozornym angielskim matematykiem i kryptologiem, a także twórcą maszyny Turinga i współtwórcą informatyki. Choć niepozorny, osiągnął rzecz niemożliwą. Rozszyfrował niemiecki kod Enigmy. "Gra tajemnic" nie jest kolejnym filmem o łamaniu kodu, a o człowieku, który tego dokonał.

Turing przez swoje niecodzienne zachowanie, od małego zmagał się z prześladowaniami ze strony rówieśników. Jako genialny nastolatek, nie mógł znaleźć nici porozumienia z kolegami. Jedyną osobą, która potrafiła go zrozumieć, był Christopher, jego bliski przyjaciel. W życiu Turinga zajął zresztą tak ważne miejsce, że skonstruowana przez niego maszyna została nazwana na jego cześć.

Alan Turing (Benedict Cumberbatch) nie potrafi porozumiewać się z ludźmi nawet w dorosłym życiu. Przez swoje nieodpowiednie zachowanie nieomal zostaje odrzucony w czasie rozmowy kwalifikacyjnej. Komandor Denniston (Charles Dance) dostrzega jednak ukryty w nim potencjał i daje mu szansę. Turing dołącza do ekipy w Bletchley, na której czele stoi żądny sukcesu Hugh Alexander (Matthew Goode).

Mimo starań grupy, niemieckiego szyfru nadal nie udaje się złamać. Zniecierpliwiony Turing podejmuje więc radykalne kroki i dzięki Winstonowi Churchillowi przejmuje dowodzenie. Ogłasza nabór na nowych kandydatów, którzy mogliby przydać się w łamaniu kodu. Takim trafem poznaje genialną matematyczkę Joan Clarke (Keira Knightley), która pokonuje wszystkich konkurujących z nią mężczyzn.

Ekipa w nowym składzie, z Turingiem i Christopherem, jego skomplikowaną maszyną na czele, w pocie czoła walczą każdego dnia z niemieckim szyfrem. Dopiero przypadkowa pogawędka w barze nasuwa genialnemu matematykowi rozwiązanie zagadki. Takim trafem, przez zupełny przypadek, Alan Turing dokonuje niemożliwego.

Benedict Cumberbatch swoją kreacją kultowego detektywa w "Sherlocku" dowiódł już, że role genialnych socjopatów są stworzone wprost dla niego. W "Grze tajemnic" znów zaskakuje i prezentuje się lepiej niż kiedykolwiek. Rola tak wielkiego umysłu, człowieka, który odmienił losy świata, była wielką odpowiedzialnością, ale Cumberbatch nie zawiódł i pokazał się z jak najlepszej strony. Obsady dopełniają charyzmatyczna Keira Knightley oraz rewelacyjny Matthew Goode, którzy wspierają Turinga w jego poczynaniach. Nie można zapomnieć o Charlesie Dance i Marku Strongu, którzy jako postaci utrudniające rozwiązanie zagadki, reprezentują mroczniejszą część drugiego planu.

Ogółem film wypada naprawdę dobrze. Morten Tyldum stworzył bardzo dobry i ciekawy film o nieprawdopodobnie zdolnym człowieku. "Gra tajemnic" przybliża tę wyjątkową postać i pozwala zrozumieć kierujące nią emocje. Pomimo umieszczeniu w filmie kilku wynalazków, które w czasie trwania fabuły jeszcze nie istniały, całość jest dość dopracowana. Trzyma w napięciu, wciąga i intryguje. Pokazuje również okrucieństwo wojny oraz potęgę III Rzeszy, która przez długi czas była niezwyciężona. Gdyby nie Turing, zginęłoby dużo więcej niewinnych osób, wojna trwałaby dłużej, a może i skończyłaby się inaczej. Rozszyfrowanie Enigmy znacząco wpłynęło na sukces Aliantów, którzy znając plany Niemców, wiedzieli gdzie mogą zaatakować.

Jeden genialny człowiek nie rozumiany przez społeczeństwo odmienił losy wojny, a jego własny kraj odwdzięczył się za jego wkład, oskarżając go o przestępstwo. Homoseksualizm uznawany był wówczas za coś karalnego. Turing miał do wyboru więzienie lub leczenie. Wybrał drugą opcję, bo jak twierdził, w więzieniu nie mógłby pracować. Nie wytrzymawszy psychicznie, w 1954 roku popełnił samobójstwo.

Jego dalsze losy nie są uwzględnione w samej fabule. O jego ostatnich latach życia dowiadujemy się z napisów na końcu filmu. To one uświadamiają nam, jak nieszczęśliwym był on człowiekiem. Pomimo dokonania niemożliwego, nie potrafił czerpać radości z życia. Natłok problemów, z którymi musiał sobie radzić przytłoczył go i w efekcie pozbawił świat geniusza, którego dokonania nie zostały należycie docenione.

Świetna gra aktorska, dobre zdjęcia, ciekawe dialogi i niebanalna opowieść czynią "Grę tajemnic" filmem godnym Oscarów. Dla wszystkich zainteresowanych II wojną światową lub naukami ścisłymi, a także zwykłych kinomanów, pozycja obowiązkowa. 

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

sobota, 17 stycznia 2015

OD BOHATERA DO ZERA



 Recenzja filmu "Niezłomny" (2014)


Kiedy Angelina ogłosiła, że oficjalnie rezygnuje z aktorstwa i postanawia stanąć po drugiej stronie kamery, kwestią czasu było pojawienie się jej debiutanckiej produkcji. Jej wkład w stworzenie „Niezłomnego” zaowocował nominacją do nagrody Critics’ Choice oraz Oscarów w mniej istotnych kategoriach. Znani prawie wszystkim kinomanom Ethan i Joel Coen odpowiedzialni byli natomiast za scenariusz. Przy tylu znanych nazwiskach nie mogło być miejsca na błędy, niestety, momentami jest się do czego przyczepić.

Wybuch wojny niespodziewanie przekreślił plany milionów ludzi na całym świecie. Zupełnie nie przygotowani do walki mężczyźni ruszyli do boju, by ginąć za ukochaną ojczyznę. Wielu zostawiło zrozpaczone żony i dzieci, matki i ojców, czy rodzeństwo i przyjaciół.

„Niezłomny” to opowieść o losach życia Louis’a Zamperiniego (Jack O’Connell), biegacza olimpijskiego, którego kariera została przerwana przez wojnę. Włoch z pochodzenia, ruszył do walki wraz z resztą Amerykanów.

Będąc dzieckiem, dużo rozrabiał i był gnębiony przez swoje obce pochodzenie. Dzięki starszemu bratu zaczyna biegać i okazuje się w tym nadzwyczaj dobry. Wkrótce dostaje się do drużyny biegaczy, a jego sportowa kariera nabiera tempa. Już jako dorosły startuje na olimpiadzie i zgarnia najwyższe możliwe wyróżnienia. Te dobre czasy wspomina, gdy jego samolot lecący nad bezkresnym oceanem, nieubłaganie zbliża się do tafli wody.

Z katastrofy oprócz Zamperiniego ratuje się jeszcze dwóch towarzyszy - Phil (Domhnall Gleeson) oraz Mac (Finn Wittrock). Kilkadziesiąt dni na oceanie zdążyło bardzo ich osłabić. To, że polowali, nie ulega wątpliwości, jednak sposób, w jaki udało im się schwytać rekina był, lekko mówiąc, dość niewiarygodny. Wyczerpany rozbitek nie byłby chyba w stanie w taki sposób upolować wielkiej ryby.

Po długim czasie dryfowania, ich ponton odnaleziony zostaje przez siły japońskie. W tym momencie film zaczyna się rozkręcać. Choć wydawało się to niemożliwe, sytuacja bohaterów tylko się pogarsza. Japończycy nie mając litości dla wrogów swojego kraju, nie szczędzą jeńcom batów.

Po pewnym czasie Louis Zamperini trafia do obozu jenieckiego, gdzie poznaje Johna Fitzgeralda (Garrett Hedlund), a także dziesiątki innych amerykańskich więźniów. Młody Włoch od początku wpada w konflikt z najważniejszym w obozie Watanabe (Takamasa Ishihara), który robi wszystko, by swoich więźniów poniżyć i ukarać za walkę przeciw Japonii.

Właściwa akcja zaczyna się dopiero w połowie filmu, jednak pierwsza godzina wcale się nie dłuży, a pozwala widzowi poznać Zamperiniego, a tym samym lepiej wczuć się w jego losy. Dowiadujemy się dzięki temu, dlaczego zaczął biegać i jak wyglądało jego życie przed wojną. O’Connell świetnie spisał się w głównej roli. Gleeson i Wittrock, choć pokazali się w rolach drugoplanowych, także zostawili w fabule trwały ślad. Ich utrata wagi w dobitny sposób pokazuje widzowi, z jakimi przeciwnościami zmagali się jako głodni i osłabieni rozbitkowie.

Garrett Hedlund po raz kolejny pokazał, że świetnie prezentuje się w wyrazistych rolach drugoplanowych. Zawsze bardzo dobrze dopełnia drugiego planu. Także w „Niezłomnym” wypadł satysfakcjonująco, choć nie wpłynął znacząco na fabułę.

Po drugiej stronie staje Takamasa Ishihara, który jako sadystyczny Watanabe, wypada bardzo przekonująco. Jego mściwość i nieprzewidywalne zachowanie wzbudza gniew i nienawiść, bo chyba tylko takie uczucia można żywić do tej wyzbytej uczuć postaci.

Ponad dwugodzinny film mija bardzo szybko. Potyczki bohatera momentami ogląda się z zapartym tchem, a jego nieugiętość i siła, którymi kieruje się pomimo fatalnego położenia, zasługują na podziw. Nie wiadomo ile jest w tym filmie prawdy. Coś na pewno zostało zmienione, ale Zamperini w filmie pokazany jako bohater, więc w prawdziwym życiu zapewne także był za niego uznawany. Pomimo okropnych przeżyć nie poddał się i nie pozwolił złamać w sobie woli walki.

Jako dość początkująca reżyserka, Jolie spisała się naprawdę dobrze. Choć film pominięty został przy najważniejszych nagrodach, mimo wszystko zasługuje na uwagę. Wiele osób do sposobu wykonania mogłoby się przyczepić, ale fabuła, która w filmie jest najważniejsza, wypada bardzo dobrze. Znakomita gra aktorska i sceny trzymające w napięciu działać mogą tylko na plus. Uważam więc „Niezłomnego” za film udany i czekam na kolejne filmy Angeliny w roli reżyserki. 

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

wtorek, 13 stycznia 2015

KARIERY TRUDNE POCZĄTKI


 Recenzja filmu "Whiplash" (2014)



Muzyka zawsze pojawia się filmach. Często nie zwracamy uwagi na lecący w tle soundtrack, którego brak odebrałby scenie cały urok. „Whiplash” jest jednak filmem o muzyce. Zapewnia nie tylko świetne zdjęcia, ale także genialną muzykę, wysuniętą na pierwszy plan. By docenić „Whiplash”, nie trzeba wcale być fanem muzyki jazzowej. Nie trzeba nawet szczególnie znać się na muzyce, by zauważyć, że ta z filmu, grana jest na najwyższym światowym poziomie. Głównym wątkiem filmu Damiena Chazelle, jest  pogoń za marzeniami utalentowanego perkusisty Andrew (Miles Teller), który nie wyobraża sobie swojego życia bez pałeczek w dłoniach. Jego determinacja i ambicja przysłaniają wszystko inne. Kiedy trafia pod opiekę Fletchera (J. K. Simmons), nie przebierającego w słowach nauczyciela o kontrowersyjnych metodach nauczania, zdaje sobie sprawę, że do perfekcji nadal mu daleko.

Fletcher, prawdziwy fachowiec w dziedzinie muzyki, którego czułe ucho wyłapie nawet najdrobniejszą nieczystość, bez skrupułów zamienia jednego muzyka na drugiego, który według niego okaże się lepszy. W jego zespole, który grać ma zresztą perfekcyjnie, panuje więc wieczna rywalizacja i niepewność o swoją pozycję w zespole. Niezrównoważone zachowanie Fletchera też nie ułatwia komunikacji. Andrew wobec wymagającego nauczyciela i dwóch perkusistów czyhających na jego miejsce, zdany jest tylko na siebie. Brak sympatii reszty muzyków również nie wpływa pozytywnie na jego pozycję w grupie.

Jako „świeżak”, z początku nie radzi sobie z tytułowym utworem „Whiplash”, który staje się powodem pierwszej raniącej obelgi z ust Fletchera. Pot, krew i łzy wylane przez Andrew w końcu pozwalają mu utrzymać się przy perkusji. Wie jednak, że brak progresu, może szybko pozbawić go stanowiska przy bębnach.

Cały film niesamowicie wciąga. Prawie dwie godziny mijają w zawrotnym tempie. Rywalizacja między Andrew a Fletcherem z każdą sceną przenosi się na coraz wyższy poziom, zresztą tak, jak sama muzyka. Choć nie spodziewałabym się tego po takiej produkcji, momentami film trzymał w napięciu, co jest naprawdę dużym atutem.

Teller, który dotychczas grywał w przeciętnych komediach, takich jak „Ten niezręczny moment” czy „nieletni/pełnoletni”, w końcu zaprezentował się w roli godnej uwagi. Okazało się, że stać go na coś więcej. Główny bohater został jednak całkowicie przyćmiony przez Fletchera, za którego rolę, Simmons został w pełni zasłużenie nagrodzony Złotym Globem.

Seans z „Whiplash”, z pewnością okaże się satysfakcjonujący zarówno dla prawdziwych znawców muzyki, jak i dla zwykłych laików. Sama nigdy nie miałam bliższej styczności z muzyką jazzową. Wielu osobom wydaje się ona nudna i to prawdopodobnie główny powód, dla którego jest to muzyka o wąskim kręgu słuchaczy. Film ten zupełnie zmienił moje nastawienie i opinię o tej muzyce. Kto wie, może niejeden widz po seansie sięgnie po jazzową składankę?

„Whiplash” to film zapięty na ostatni guzik. Rewelacyjne zdjęcia i muzyka, a do tego świetna gra aktorska i wyraziste postacie wysunięte na główny plan. Młody reżyser, Damien Chazelle, pokazał się z jak najlepszej strony i teraz pozostaje tylko czekać na jego kolejne dzieła.

Myślę, że „Whiplash” większości widzów nie zawiedzie. Nie spodziewając się po nim wiele, zostałam bardzo mile zaskoczona. To bez dwóch zdań jeden z lepszych filmów 2014 roku, więc nie zwlekajcie i marsz do kina, bo jest to widowisko nieprzeciętne. 

MOJA OCENA: 8/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)

wtorek, 6 stycznia 2015

PAN GREEN


Recenzja filmu "The Incredible Hulk" (2008)



 
Uniwersum Marvela znane jest powszechnie nie tylko fanom filmów science fiction. Liczba filmów o bohaterach Marvela z roku na rok wciąż wzrasta, co oznacza, że cieszą się one zainteresowaniem na skalę światową. Po co bowiem tworzyć coś, na czym się nie zarabia? Filmy tego typu już od kilku dobrych lat dominują w rankingach kinowych hitów. Czy jednak „The Incredible Hulk” okazał się tak udaną produkcją?

Hulk jest dość specyficznym superbohaterem. Nie wkłada na siebie lateksowego kostiumu, peleryny, ani zbroi. Wręcz przeciwnie, często biega nago, ewentualnie w podartych szortach. Jest brzydkim, zielonym mutantem, którego zachowanie zasługuje na naganę. W wyniku napromieniowania, Bruce Banner (Edward Norton), zamienia się w tego nieciekawego potwora, nad którym on sam nie panuje. Po powrocie do ludzkiej postaci budzi się w najdziwniejszych miejscach kompletnie nie pamiętając, co robił w czasie przemiany.

Wcześniej w postać Hulka wcielił się Eric Bana. Film z 2003 roku okazał się, delikatnie mówiąc, niewypałem. Po Nortonie rolę tę przejął Mark Ruffalo, który w „Avengersach” został kompletnie przyćmiony przez resztę ekipy. Jego naukowe eksperymenty rozumie tylko Tony Stark (Robert Downey Jr), którego kochają miliony widzów. Banner nie ma przy nim szans. Przestano więc zajmować się osobnymi filmami o tej postaci i obecnie funkcjonuje ona w „Avengersach” wraz z resztą T.A.R.C.Z.Y. Jeden ukochany geniusz w ekipie przecież wystarczy. Od razu wiadomo jak skończy się starcie Ruffalo vs. Downey Jr, prawda?

O ile Hulk może wydawać się odrażającym potworem, to sam Banner ma swoją ukochaną Betty (Liv Tyler), która bez wahania postanawia pomóc swojej długo niewidzianej miłości. Okazuje się ona jedyną osobą, która potrafi ujarzmić wściekłego Hulka i wzbudzić w nim ludzkie emocje. Motyw przypominać może disney’owską „Piękną i Bestię”, jednak Marvel nie proponuje tak romantycznego zakończenia.

Wielu nieusatysfakcjonowanych widzów ucieszyć może widok Tonego Starka w ostatniej scenie. Marvel zawsze zaskakuje swoich widzów końcowymi scenami nawiązującymi do T.A.R.C.Z.Y. i reszty bohaterów. Dlaczego „The Incredible Hulk” miałby być gorszy? W końcu film ten pojawił się w kinach jeszcze długo przed premierą pierwszej części „Avengersów”. Można odczytać ten motyw jako swoistą zapowiedź kolejnych filmów.

Edward Norton jeśli się postara, potrafi zagrać naprawdę genialnie. Udowodnił to chociażby w „Lęku pierwotnym”, „Podziemnym kręgu” lub „Więźniu nienawiści”. Najczęściej sprawdza się w rolach podstępnych czarnych charakterów, których pomimo niecnych planów nieraz i tak nie da się nie polubić. Jak jednak miał zaprezentować swoje możliwości w Hulku? Nie ukrywajmy, film ten leży na niższej półce zarówno filmów science fiction, jak i dorobku Marvela. Jest jednak w tym filmie coś, co nie pozwala widzowi zmienić kanału. Choć nie wciąga tak jak „Iron Man” czy chociażby „Thor”, to jednak coś trzyma widza przed odbiornikiem. Jedni może są ciekawi zakończenia, drudzy oglądają dla swojego ulubionego aktora, a jeszcze inni dlatego, że lubią Marvela. Jest on bowiem marką samą w sobie i logo firmy na początku filmu, z biegu daje mu „łapkę w górę”. Może to podświadomość? Wszyscy jesteśmy próżni i lubimy produkty sygnowane popularnymi znaczkami.

Chociaż film ten nie powala ani efektami, ani wyszukaną fabułą, to jednak seans uważam za udany. Edward Norton i Liv Tyler pięknie prezentują się razem na ekranie. Ich miłości przeszkadza tylko nieposkromiony zielony stwór, który pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. Film ten może spodobać się zarówno starszym, jak i młodszym. Trzeba tylko oglądać go z przymrużeniem oka. Zresztą, tak jak każdy film z tego gatunku. 

MOJA OCENA: 7/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)


czwartek, 1 stycznia 2015

PODSTARZAŁY SUPERBOHATER



Recenzja filmu "Bez litości" (2014)


Czy zdarzyło się Wam kiedyś być świadkami krzywdy drugiego człowieka? Jeśli tak, pewnie większość z Was nie zareagowała. Jesteśmy zaprogramowani tak, by nie wtrącać się w nie swoje sprawy, bo mamy przecież wystarczająco dużo własnych problemów. „Bez litości” opowiada jednak o kimś, kto nie stał bezczynnie i zaczął działać.
Robert McCall (Denzel Washington) to podstarzały pracownik sklepu budowlanego. Jego życie jest monotonne, a każdy dzień wygląda tak samo. Czas spędza na pogawędkach ze współpracownikami oraz czytaniu stu najlepszych książek, z którymi nie dane było zapoznać się jego żonie. Przeszłość Roberta owiana jest tajemnicą, jednak nie trzeba być geniuszem żeby domyślić się, że jego życie nie zawsze tak wyglądało.
Wszystko zmienia się, kiedy w barze, w którym systematycznie spędza późne wieczory, spotyka Teri (Chloë Grace Moretz), młodocianą prostytutkę. Kilka wspólnych pogawędek wystarcza, by główny bohater poczuł do dziewczyny sympatię. Będąc świadkiem krzywdy nastolatki, postanawia za wszelką cenę odmienić jej los. W pojedynkę rozpoczyna więc walkę z rosyjską mafią.
Fabuła filmu nie należy do wyszukanych. Choć same poczynania bohatera są przemyślane i profesjonalne, nie możemy pozbyć się wrażenia, że to wszystko już gdzieś widzieliśmy. Niewiarygodną rzeczą jest też fakt, że 60-letni już Washington, po kolei eliminuje kolejnych znacznie młodszych od siebie wrogów. Każda kolejna potyczka przenosi amerykańsko – europejską rywalizację na coraz wyższy poziom.
Trudnym przeciwnikiem okazuje się Teddy (Marton Csokas), prawdziwa szycha w mafijnym światku, która nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć zamierzony cel. Gdy wkracza do gry, od razu wysyła McCall’owi wyraźny sygnał, który jednak nie nakłania emerytowanego agenta do wycofania się z gry.
Chociaż początek zapowiadać mógłby powiew świeżości w amerykańskim kinie akcji, z czasem zaczynamy zdawać sobie sprawę, że oczekiwanie na spektakularny zwrot zdarzeń może okazać się bezsensowne. Im bliżej końca, tym większe staje się rozczarowanie widza. Antoine Fuqua nie pokazał nam niczego nowego, powielił jedynie utarte w kinie schematy. Wielu widzów strzelaniny i krwawe bijatyki usatysfakcjonują, jednak ci bardziej wymagający, będą czuć irytujący wręcz niedosyt.
W filmie najlepiej prezentuje się Marton Csokas jako wyzbyty ludzkich odruchów rosyjski mafioso. Washington wcześniej prezentował się lepiej, ale też w tak przeciętnej produkcji nie miał czym się wykazać. Chloë Grace Moretz natomiast była plastikowa i bez wyrazu. Pozostaje więc cieszyć się, że jej postać w filmie pokazywała się tak rzadko.
Jeżeli widz poszukuje nieskomplikowanego i niewymagającego seansu, „Bez litości” powinno go zadowolić. Wielkim odkryciem nie jest jednak fakt, że produkcja ta, przyciągająca znanymi nazwiskami i chwytliwym sloganem, wyraźnie nastawiona jest na zarobek. 

MOJA OCENA: 5/10

Paulina Leszczyńska
Miss_Joker (Filmweb)