sobota, 18 czerwca 2016

Chłopiec w dżungli - recenzja filmu "Księga dżungli" (2016)





Jak w dzisiejszych czasach stworzyć dobre kino dla całej rodziny, które nie będzie ani infantylne, ani zbyt poważne? Jak w świecie pełnym tematów tabu stworzyć coś, co zachwyci całą widownię w każdym wieku? Tym razem Jon Favreau zdecydował się na sprawdzony sposób. Opowieść autorstwa Rudyarda Kiplinga upiększył dwudziestopierwszowieczną technologią i przedstawił widowni to, czego oczekiwała. Znana opowieść w nowym wydaniu to to, co we współczesnym kinie z reguły się sprzedaje. Czy jednak Favreau nie zagubił się nieco w nawale zaawansowanych technologicznie efektów specjalnych? 

Prawdopodobnie najlepiej wszystkim znana wersja "Księgi dżungli" to animacja z 1967 roku w reżyserii Wolfganga Reithermana. Potem, w 2003 roku historia Mowgliego dorobiła się kolejnej kinowej części. W 2016 pojawiła się jednak aktorska wersja, którą nietrudno było przeistoczyć w nieestetyczny, przepełniony komputerowymi modyfikacjami niewypał. Biorąc pod uwagę fakt, że w obsadzie znajduje się dokładnie jeden aktor w ludzkiej postaci, zaawansowana technologia, o dziwo, wcale nie daje nam się we znaki. Oprócz krótkiego występu jego ojca, Mowgli jest jedynym człowiekiem w całym filmie. Choć nietrudno jest to przeoczyć, w produkcji wystąpiła cała gama najgorętszych nazwisk Hollywood. Wszystkie przemawiające w filmie zwierzęta dorobiły się światowej klasy głosów. Bill Murray, Ben Kingsley, Idris Elba, Lupita Nyong’o, Scarlett Johansson, Giancarlo Esposito i Christopher Walken to tylko niektóre ze słyszanych w oryginalnej wersji filmu głosów. Co więcej, każdy z nich świetnie wypadł w przydzielonej roli.

Młody Neel Sethi w roli Mowgliego bez wątpienia utrzymał na swoich barkach cały ciężar filmu. Otoczony komputerowo wygenerowanymi zwierzętami, absolutnie dał radę przedstawić widzom interakcje zachodzące między chłopcem a dzikimi mieszkańcami dżungli. Niespełna trzynastoletni Hindus zaliczył swój pierwszy poważny występ i od początku do samego końca, przekonywał widownię, że wszystko, co go otacza, może być absolutnie prawdziwe. Wychowany wśród wilków chłopiec rozmawia z nimi i wspina się po rosnących w dżungli drzewach. Dodatkowo, pozwala nam zapomnieć o genialnej wręcz technologii CGI, która w najnowszym filmie Jona Favreau jest niemalże niedostrzegalna. "Księga dżungli" to uczta dla oka i jedynie zdrowy rozsądek przypomina publiczności, że wydarzenia przedstawione na ekranie są niemożliwe i w żadnym razie nie mamy do czynienia z prawdziwą naturą.

W świecie pełnym efekciarskich blockbusterów jesteśmy przyzwyczajeni do obecności efektów komputerowych w niemalże każdej produkcji. W pewnym momencie przestaliśmy już zwracać na nie uwagę. "Księga dżungli" zmusza nas jednak do wnikliwej obserwacji. Wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Możemy szukać niedociągnięć i niedopracowanych komputerowo rozwiązań, ale ostatecznie nie można się do niczego przyczepić. Pod względem wykonania, Favreau nie pozostawił miejsca na krytykę. Wykreowana dżungla i jej mieszkańcy zachwycają realizmem, którego nadal brakuje nieraz nawet najdroższym produkcjom. 

Historia Mowgliego znana jest już od wielu pokoleń. Tym razem mieliśmy okazję obejrzeć jej absolutnie doskonałą wersję. Favreau podjął się zadania, którego nikt wcześniej tak dobrze nie wykonał. W jego "Księdze dżungli" nie znajdziemy odrzucających sztucznością kadrów. Nawet sposób, w jaki wypowiadają się jego zwierzęta jest naturalny. W ciągu niespełna dwóch godzin można zapomnieć, że zwierzęta przecież nie mówią, a już na pewno nie poruszają swoimi pyskami.
Dorośli z pewnością docenią staranność dzieła i chętnie odświeżą znaną im już najprawdopodobniej historię. Młodsi zgłębią natomiast tajniki dżungli i dowiedzą się, że tamtejsze niedźwiedzie nie zapadają w sen zimowy. Nie brakuje tam bowiem również kilku interesujących wątków edukacyjnych.

Favreau nie zwalnia tempa. Można nawet stwierdzić, że z wiekiem wręcz przyspiesza. Choć ma na swoim koncie uwielbiane przez miliony dwie części "Iron Mana", dopiero teraz udowodnił, na jak wiele go stać. Świat docenił jego starania. Dowodem tego jest genialny wynik w box office, zakończony miejscem w pierwszej czterdziestce. Jego dzieło przebiło wyniki "Spider-Mana", "Harry’ego Pottera" i "Jamesa Bonda". Chociaż prawdopodobnie nikt nie spodziewał się fajerwerków, Favreau zapewnił widowni rozrywkę na dobrym poziomie. Wśród całej masy odmóżdżających produkcji, warto docenić w repertuarze kin coś, co wprowadza nieco więcej i pozwala bez obaw udać się na seans nawet z młodymi widzami.

Wszyscy niemile doświadczeni przez technologię CGI mają teraz doskonałą okazję, by zmienić swoją opinię na temat komputerowo wygenerowanych i coraz częściej obecnych w filmach rozwiązań. Choć często stosowana nieudolnie, z odpowiednim wyczuciem i zdolnościami, w kinie może zdziałać cuda. 

Chociaż nie jestem wielką fanką samej historii, obiektywnie muszę przyznać, że Jon Favreau absolutnie spisał się na medal. Sposób, w jaki po raz kolejny przedstawiona zostaje ta opowieść, nie przypomina niczego, co do tej pory widzieliśmy. Z pewnością rok 2016 zakończy się dla Favreau pomyślnie i utrzyma się on ze swoim dziełem na jednej z najlepszych tegorocznych pozycji. Nie ma wątpliwości, że nie obejdzie się również bez nominacji do Oscara za najlepsze efekty specjalne. Wciąż pozostało jeszcze kilka miesięcy, ale chyba nikt w tak krótkim czasie nie jest w stanie stworzyć czegoś, co komputerowo wypadłoby jeszcze lepiej.

Absolutnie genialny klimat, przemyślana obsada, świetnie skomponowana muzyka i zgrabnie poprowadzona fabuła czynią z pozornie zwyczajnej "Księgi dżungli" dzieło najwyższej klasy. Mało kto mógłby przypuszczać, że film ten prezentować się będzie tak dobrze. Jeszcze mniej osób przewidziałoby tak olbrzymi sukces filmu. Przed premierą nie był to przecież aż tak głośny i często omawiany tytuł. "Księga dżungli" to dowód, że nawet jeżeli obraz nie przedstawia perypetii bohaterów z uniwersum Marvela lub DC, może zarobić miliony i miliony do kin przyciągnąć. Z przemyślaną koncepcją, odpowiednimi zdolnościami i umiarem, widownia może pokochać absolutnie wszystko. Nawet historię o chłopcu w buszu. 

MOJA OCENA: 7/10

czwartek, 16 czerwca 2016

Bohater bez peleryny - recenzja filmu "Czas próby" (2016)


Craig Gillespie swoją opowieść rozpoczyna spokojnie. Poznajemy niepozornego Berniego Webbera (Chris Pine), który udaje się na randkę w ciemno. Od razu widać, że główny bohater jest nieśmiały i spokojny. Gdy spotyka Miriam (Holliday Grainger), nie może uwierzyć, że dziewczyna jego marzeń odwzajemnię jego uczucia. Miłość Berniego i Miriam rozwija się. Oboje bardzo się kochają. Nad ich związkiem gromadzą się jednak ciemne chmury. Wcale nie chodzi o to, że się ze sobą nie dogadują. Przyczyną ich problemów okazuje się zajęcie, któremu Bernie oddał się już dawno temu.

Choć wydaje się nieśmiały i całkiem zwyczajny, Bernie w pracy okazuje się zupełnie innym człowiekiem. Jako pracownik straży przybrzeżnej jest gotów nieść pomoc bez względu na konsekwencje. Jego wyczyny pamiętają wszyscy mieszkańcy miasteczka. Ocalił niejedno ludzkie życie. Wyrzuty sumienia nie pozwalają mu jednak zapomnieć o tych, których nie był w stanie zabrać na ląd. 

Gdy w lutym 1952 roku we wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych uderza potężny sztorm, Bernie rozumie, że to na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za tych, którzy pozostali na morzu. Tankowiec Pendleton zmierzający do Bostonu przegrywa starcie z bezwzględnym żywiołem. Kadłub okrętu zostaje rozerwany, a ponad trzydziestoosobowa załoga może jedynie czekać na pomoc. Tankowiec nabiera wody, a deszcz nie ustaje. Na dodatek łączność ze lądem jest bardzo ograniczona. Wszystko zależy od tego, czy straż ich odnajdzie i dotrze na czas.



Wbrew rozsądkowi, dowódca Daniel Cluff wysyła ekipę z Webberem na czele. Choć każdy rozważny człowiek wiedziałby, że w takich warunkach nie należy wypływać na otwarte morze, rozkaz musi być bezwzględnie wykony. Dotyczy to zwłaszcza samego Berniego, który zasady traktuje niesamowicie poważnie. W tym momencie właśnie, rozpoczyna się właściwa akcja filmu. Napięcie rośnie, a widz nie jest w stanie przewidzieć, jak potoczą się losy uwięzionych na morzu bohaterów.

Napięcie dozowane jest oszczędnie. Akcja toczy się w trzech różnych miejscach – na lądzie, na tankowcu i na łodzi straży przybrzeżnej. Każdy, choć w innej sytuacji, obawia się groźnego żywiołu. Miriam i inni mieszkańcy miasteczka, choć względnie bezpieczni, zamartwiają się o bliskich pozostałych na morzu. Załoga tankowca wie, że każda upływająca minuta to krok bliżej śmierci. Nie mają nawet pojęcia, czy ktokolwiek wyruszył im z pomocą. Webber i jego przyjaciele mają natomiast zaryzykować życie, by odnaleźć tych, którzy już niemal stracili nadzieję. To na jego barkach ciąży odpowiedzialność za wzywających pomocy mężczyzn i jego ekipę. Ma na dodatek świadomość, że jego śmierć byłaby potężnym ciosem dla ukochanej Miriam. Jak więc uratować ponad trzydziestu ludzi i bezpiecznie powrócić na ląd? Zadanie to wydaje się niemal niewykonalne.

Mając świadomość beznadziejnego położenia głównego bohatera, widz wątpi, że w ogóle możliwe jest wykonanie zadania. Postać Pine’a przedstawiona jest jako troskliwy, kochający i niesamowicie odważny człowiek. Chcąc nie chcąc, trzymamy więc za niego kciuki. Jest przecież zbyt szlachetny, by zginąć w tak okropną noc. Komiksowi superbohaterowie w pelerynach mogą się przy nim schować.

Wątki niosące nadzieję przeplatają się z tymi, które nie pozostawiają jej nawet resztki. Każdy sukces zostaje później zastąpiony druzgocącą porażką. Trudno jest więc stwierdzić, czy akcja ratunkowa się powiedzie. Widz trwa w niepewności niemal do samego końca.



Świetne zdjęcia i klimatyczna muzyka nadają produkcji niepowtarzalnego charakteru. Aktorstwo także prezentuje się satysfakcjonująco. Chris Pine po raz kolejny świetnie sprawdził się w przydzielonej roli i ukazał Berniego jako opanowanego i walecznego człowieka zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. Eric Bana po raz kolejny wystąpił w roli czarnego charakteru, którym tym razem był nieznoszący sprzeciwu Cluff.

Hollywood stawia wysokie wymagania i obecnie trudno jest wprowadzić historię, której nikt wcześniej nie widział. "Czas próby" generalnie nie wprowadza niczego świeżego. Walka na morzu została przedstawiona już wcześniej chociażby przez Wolfganga Petersena w "Gniewie oceanu". Chociaż tematyka i okoliczności znacząco od siebie odbiegają, klimatem oba filmy nieco się pokrywają. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że film Gillespiego oparty jest na autentycznych wydarzeniach, mających miejsce ponad pół wieku temu. Najważniejsze, że historia Berniego w końcu zasłużyła na, być może niezbyt spektakularną, jednak całkiem udaną ekranizację. Nie od dzisiaj wiadomo przecież, że życie pisze najlepsze scenariusze.

MOJA OCENA: 7/10

sobota, 11 czerwca 2016

Miłość, życie i śmierć - recenzja filmu "Zanim się pojawiłeś"




 Recenzja filmu "Zanim się pojawiłeś" (2016)

Powieść autorstwa Jojo Moyes światło dzienne po raz pierwszy ujrzała w 2012 roku. Wielu osobom klimatem przypominać może twórczość Nicholasa Sparksa lub Cecelii Ahern. Ich książki również doczekały się własnych, lepszych bądź gorszych ekranizacji. Po czterech latach oczekiwania, "Zanim się pojawiłeś" doczekała się własnego miejsca w kinematografii. Co więcej, na plakacie filmu znaleźć można dobrze znane wszystkim nazwiska. Co kryje się więc pod tą estetycznie dopracowaną przykrywką? 

Lou Clark (Emilia Clarke) jest dziecinną 26 – latką, która swoje najlepsze lata zmarnowała pracując w kawiarni. Ma kochającego sport chłopaka Patricka (Matthew Lewis) oraz wspaniałą i ciepłą rodzinę. W zasadzie, od życia nie oczekuje niczego więcej. Jej sytuacja zmienia się jednak, gdy jej ukochana kawiarnia zostaje zamknięta. Pilnie poszukując pracy, natrafia na ofertę państwa Traynorów. Choć okazuje się niezbyt kompetentna, otrzymuje posadę i poznaje Willa (Sam Claflin), sparaliżowanego 31 – latka.



Właściwa akcja rozpoczyna się wraz z ich pierwszym spotkaniem. Will jest oschły i niemiły, co jednak nie zraża gadatliwej i pogodnej Lou. Chociaż pracę podejmuje jedynie ze względu na przyzwoite zarobki, bardzo angażuje się w swoje nowe zajęcie. Relacja z Willem już wkrótce zmienia się w coś więcej i żadnym problemem nie jest dla niej praca po godzinach czy zagraniczna wycieczka. Bohaterowie w niedługim czasie rozumieją, że łączy ich prawdziwa miłość. Niestety, Will ma już swoje plany.

Zarówno Clarke, jak i Claflin, mają spore doświadczenie w ekranizacjach bestsellerowych powieści. Clarke znana jest przecież z roli Daenerys Targaryen w "Grze o tron", a Claflina podziwiać mogliśmy jako Finnicka w "Igrzyskach śmierci" lub Alexa w "Love, Rosie". Oboje również i tym razem bardzo dobrze wypadli na ekranie. Clarke momentami być może była nieco przerysowana, jednak Claflin rewelacyjnie ukazał rozterki targające jego bohaterem. Wszyscy ci, którzy z wytęsknieniem oczekiwali tej pozycji, nie powinni więc raczej być zawiedzeni. W tle niejednokrotnie pojawiały się klimatyczne hity Eda Sheerana, które świetnie komponowały się z przedstawionymi na ekranie wydarzeniami. Nie można zapomnieć również o naprawdę fantastycznych zdjęciach. Piękne zamki, plaże i przecudowny Paryż wręcz olśniewają.



Thea Sharrock nakręciła naprawdę dobrą produkcję z myślą głównie o żeńskiej części publiczności. Mężczyźni nigdy nie rozumieli, co takiego kobiety widzą w romansach. "Zanim się pojawiłeś" to film pełen radości, lecz również wzruszeń, czego dowodzą zresztą szlochające na sali panie. Nikt nie spodziewał się fajerwerków i nikt również ich nie otrzymał. To stonowana, grająca na emocjach opowieść, z której każdy może wyciągnąć wnioski. Każdy widz ma możliwość wczuć się w sytuację głównych postaci i zastanowić się, co on by w ich sytuacji uczynił.

"Zanim się pojawiłeś", to nie najlepszy romans jaki kiedykolwiek powstał. To nie jest również najlepsza książkowa ekranizacja, ani najciekawsza rola Clarke i Claflina. Mimo swej pozornej przeciętności, mimo wszystko, po seansie nie zapomina się o niej tak szybko. Jeżeli oczekujecie więc od filmu czegoś więcej niż jedynie bezsensownego zabicia czasu, "Zanim się pojawiłeś" to dobra inwestycja. To film o smutku, miłości i życiowych wyborach. Nic przecież nie jest nam dane raz na zawsze. Cieszmy się więc każdym dniem tak, jakby jutra miało nie być.

MOJA OCENA: 8/10