sobota, 5 listopada 2016

Szał zakupów - recenzja filmu "Praktykant" (2015)





Na pierwszy rzut oka może wydawać nam się, że reżyserka Nancy Meyers serwuje coś, co w kinach widzieliśmy dokładnie 10 lat temu. Moda i Anne Hathaway od razu przywodzi na myśl produkcję opartą na motywach powieści "Diabeł ubiera się u Prady" autorstwa Lauren Weisberger. Historię tę na wielkie ekrany przeniósł wówczas David Frankel. Czy Meyers nie rzuciła się przypadkiem na głęboką wodę? 

Już w pierwszych scenach poznajemy uroczego 70-letniego wdowca Bena (Robert De Niro), który w czasach emerytalnych próbował już wszystkiego. Nic jednak nie jest w stanie wypełnić pustki po utracie ukochanej żony. Ben desperacko poszukuje nowego zajęcia, które pomogłoby mu w zredukować ilość wolnego czasu. Wtedy właśnie trafia na ogłoszenie o stażu dla seniorów. Tak oto rozpoczyna się jego przygoda w internetowym sklepie odzieżowym About The Fit, którego założycielką i szefową jest despotyczna Jules (Anne Hathaway).

Dotychczas oschła kobieta, pod wpływem nowego stażysty zdaje się lepiej dostrzegać uczucia i potrzeby podwładnych. Ben uczy ją, jak czerpać z życia garściami. Okazuje się, że jego czterdziestoletnie doświadczenie sprawdza się również w firmie. W niedługim czasie zdobywa sympatię szefowej i niejako staje się częścią jej uroczej rodziny.



Film Meyers na początku łudząco przypomina produkcję Frankela sprzed dziesięciu lat. Oprócz wątku modowego, nic jednak nie jest takie samo. Hathaway nie jest już fajtłapowatą Andreą, lecz pewną siebie Jules, która wie, czego chce od życia. Chociaż to nie pierwszy występ De Niro w komedii, to jednak trzeba przyznać, że po tylu latach, również i on może widza miło zaskoczyć. W roli sympatycznego emeryta sprawdza się rewelacyjnie. Ben to przykład wspaniałego ojca i dziadka. Jest prawdziwym uosobieniem dobroci i cierpliwości.

"Praktykant" nie wnosi do świata kina nic nowego. Jest to jednak prosty film o życiu i rządzących nim wartościach. Warto czasem odsapnąć i zastanowić się nad tym, dokąd właściwie zmierzamy. To nie filozoficzna paplanina o przemijaniu. To zwyczajna opowieść o tym, czym właściwie jest życie i co jest w nim najważniejsze. Dobra doczesne przeminą. Dla Bena przecież, pieniądze wcale nie były najważniejsze. Najbardziej na świecie kochał żonę i chyba tylko dzięki temu, po 70 latach zachował taką pogodę ducha.

Oprócz genialnych kreacji De Niro i Hathaway, na uwagę zasługują również postacie drugoplanowe. Rene Russo w roli sympatycznej masażystki Fiony czy przeurocza JoJo Kushner grająca małą córeczkę Jules Paige, z pewnością skradną serca niejednego widza. Adam DeVine oraz Zack Pearlman w roli zwariowanych Jasona i Davisa również sprawdzili się świetnie. Nie można zapomnieć także o Andersie Holmie wcielającego się w troskliwego męża Jules Matta.



Nancy Meyers kreuje z pozoru prosty i przewidywalny film. Po drodze jednak bawi się naszymi uczuciami i w przystępny sposób przekazuje widowni uniwersalne wartości, które we współczesnym świecie stają się niestety coraz rzadsze. "Praktykant" pozostawia przyjemne ciepło w sercu i nakłania nas do refleksji nad własnym życiem. Co robimy źle? Co zrobić, by nie być kiedyś niemiłym, zgorzkniałym starcem? Właśnie teraz kreujemy swoją przyszłość. Cieszmy się życiem i nie zapominajmy o tym, co jest w nim najważniejsze.

Moja ocena: 7/10

czwartek, 27 października 2016

Kradzież w Londynie - recenzja książki "Heaven. Miasto elfów"





Kiedy myśleliśmy, że na rynku nie pojawi się już żaden oryginalny reprezentant gatunku fantasy, na półki wkroczyła powieść Heaven. Miasto elfów autorstwa niemieckiego pisarza Christopha Marzi. Okazała się ona niespotykaną dotychczas historią o elfach dziejącą się w malowniczych zakątkach współczesnego Londynu. Brzmi ciekawie? Tak właśnie jest.

Autor już w prologu przechodzi do rzeczy. Poznajemy tytułową bohaterkę i jej problem. Heaven, a właściwie Freema, staje się ofiarą napaści. Nie jest to jednak zwykły rabunek. Dwoje bezwzględnych zbirów kradnie młodej dziewczynie… serce. Co więcej, głównej bohaterce udaje się zbiec z miejsca zdarzenia. Pozbawiona pulsu nastolatka nie ma pojęcia jakim cudem wciąż żyje. W rozwikłaniu tajemniczej zagadki pomaga jej poznany zupełnie przypadkiem David.

Trzeba przyznać, że powieść ta zaczyna się intrygująco, lecz mimo wszystko jako sceptyczna czytelniczka nie oczekiwałam po niej zbyt wiele. Niemal każda współczesna książka młodzieżowa już od pierwszych stron próbuje wciągnąć czytelnika w swój niestety dość przewidywalny świat. Również i Christopher Marzi nie zdobywa mojego uznania od razu. Jako osoba, która w swojej karierze mola książkowego przeczytała sporo powieści młodzieżowych wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nietrudno jest domyślić się, że po raz kolejny będziemy mieć do czynienia z władającą nadprzyrodzonymi mocami młodzieżą. Tytuł nie pozostawia zresztą złudzeń. Z niecierpliwością wyczekujemy pojawienia się wspomnianych na wstępie elfów. Przed nami jednak wciąż długa droga.

Pierwsza połowa książki nie należy do zbyt zaskakujących. Autor stawia przed nami mnóstwo pytań i wątpliwości. Nakreśla i charakteryzuje postacie Heaven i Davida. Ujawnia również rodzące się między nastolatkami uczucie. Wszyscy fani wątków miłosnych powinni być więc usatysfakcjonowani. Perypetie bohaterów przeplatane są ciekawymi opisami urokliwego Londynu. Autor nie zapomniał również o ciekawostkach historycznych, które z pewnością zostaną docenione przez fanów brytyjskiej stolicy. Wciągające zwroty akcji pojawiają się niestety dopiero w drugiej połowie książki.

Marzi zdecydowanie wiedział jak uatrakcyjnić swój produkt. Jego powieść to swego rodzaju thriller. By zatrzymać czytelnika przy sobie, rozwiązanie zagadki przedstawia nam dopiero pod koniec. Wcześniej jednak, przez 300 stron, piętrzy stosy nurtujących nas pytań, nie dając żadnych odpowiedzi. To właśnie nie pozwala oderwać nam się od książki nawet na moment.

W Heaven. Mieście elfów nie brakuje również krwi i trupów. Otrzymujemy całą gamę emocji zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Możemy cieszyć się z bohaterami, by już za chwilę dzielić z nimi smutki i rozczarowania. Wraz z nimi poszukujemy odpowiedzi. Chcemy wiedzieć, co stało się z sercem Heaven i jaką dziewczyna skrywa tajemnicę? Kim są ścigający ją mężczyźni i czego naprawdę mogą chcieć od samotnej, mieszkającej na barce dziewczyny? Już wkrótce będzie dane nam poznać wszystkie niezbędne rozwiązania.

Heaven. Miasto elfów to powieść ze średniej półki. Nie zachwyca ani bogatym językiem, ani nadmiernie wyszukaną fabułą. Mimo wszystko jest jednak dobrą rozrywką na ponure jesienne wieczory. Możemy wraz z bohaterami przenieść się na dachy londyńskich budynków i szukać odpowiedzi na pytania dotyczące tajemniczego zniknięcia kawałka nieba, zakazanej miłości i działania bezwzględnych zbirów. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jaki związek mogą mieć elfy ze zniknięciem firmamentu, czym prędzej sięgajcie po Heaven. Miasto elfów. Zaproponowane odpowiedzi naprawdę mogą Was zaskoczyć.

MOJA OCENA: 7/10

sobota, 24 września 2016

Graj lub giń - recenzja filmu "Nerve" (2016)





Żyjemy w dobie wielkich możliwości. Kto jeszcze parę lat temu mówił o zakupach przez Internet lub konwersacjach z użyciem kamerki? O takich luksusach naszym przodkom się nie śniło. Co jednak, kiedy świat wirtualny przenika się z rzeczywistym? Czy to nie szaleństwo? „Nerve” pokazuje, że tak. Duet Joost – Schulman kreuje świat bez zasad. Uczestnicy rozgrywki dla pieniędzy nie cofną się przed niczym.

Świat zwariował na punkcie „Nerve”. Venus (Emma Roberts) należy jednak do mniejszości, która nie zarejestrowała się na platformie. Nawet jej najlepsza przyjaciółka Sydney (Emily Meade) od dawna jest graczem. Dzięki szalonym wyzwaniom stawianym przez obserwatorów, znajduje się w czołówce nowojorskiego rankingu. Im bardziej lekkomyślne i wymagające zadanie do wykonania, tym więcej pieniędzy zarabiają gracze. Czyż nie jest to łatwa forsa? Któż by się nie skusił?



Oferta ta wydaje się wkrótce kusząca dla samej Venus, która już na początku swojej przygody spotyka przystojnego Iana (Dave Franco). Na polecenie obserwatorów łączą siły i stają się ich ulubieńcami. Na życzenie będą musieli zaryzykować własne życie. 

Na pierwszy rzut oka, „Nerve” wydaje się kolejną nudną amerykańską produkcją młodzieżową. Trzeba zresztą przyznać, że z początku wszystko na to właśnie wskazuje. Akcja co drugiego współczesnego filmu opiera się na internetowej komunikacji i działaniu sieci bezprzewodowej. Pierwsze sceny filmu to właśnie zbliżenie na monitor głównej bohaterki. Ci jednak, którzy drżą ze strachu przed zmarnowaniem 96 minut swojego życia, mogą odetchnąć z ulgą. Obiecuję, że fabuła wkrótce się przyspieszy i będzie naprawdę ciekawie.

Od razu widać, że całe przedsięwzięcie było dokładnie przemyślane. W tym filmie gra wszystko – poczynając na świetnie dobranej obsadzie, a zapierających dech w piersiach zdjęciach i klimatycznym soundtracku -  kończąc. Nasze zmysły zostają odpowiednio pobudzone, a my sami czujemy się, jakbyśmy byli w samym środku akcji. Jesteśmy w stanie utożsamić się z graczami. Denerwujemy się zupełnie, jak gdybyśmy to my mieli do wykonania niebezpieczne zadania. Na ekranie wyraźnie widać chemię między Emmą Roberts i Davem Franco. Nigdy nie miałam jednoznacznie wyrobionego zdania na temat ich aktorstwa, jednak obiektywnie stwierdzam, iż ich duet wypadł świetnie. Na drugim planie znajdziemy Juliette Lewis, Emily Meade lub rapera Machine Gun Kelly, który w roli zawziętego Tya sprawdził się rewelacyjnie. Wszyscy zakochani w Nowym Jorku będą absolutnie zachwyceni. Zdjęcia oświetlonego nocą miasta przy akompaniamencie muzyki autorstwa MØ, BØRNS, Alex Winston czy Melanie Martinez, z pewnością przypadną do gustu każdemu. W moim przypadku taki dobór utworów był strzałem w dziesiątkę. Mocne elektroniczne brzmienia przeplatane subtelnymi nutami absolutnie mnie zachwyciły. Zapewniam, że niejeden widz po powrocie z kina, od razu zabierze się do poszukiwania listy piosenek z filmu. 



Chociaż „Nerve” koncepcją opiera się na kilku utartych w Hollywood schematach, absolutnie nie jest kopią żadnego z powstałych wcześniej filmów. To pomysł świeży i zaskakujący. O młodych dla młodych, ale nie tylko. Warto się zastanowić, czy pieniądze naprawdę dają szczęście? I czy nie czujemy się w sieci zbyt bezkarni? Gdy jesteśmy anonimowi, tracimy wszelkie hamulce. Chyba czas wyznaczyć swoje własne granice. 

„Nerve” szokuje i naprawdę daje do myślenia. W sposób przystępny i dobitny śle przekaz tak potrzebny w dwudziestopierwszowiecznym, zdominowanym przez media społecznościowe świecie. Oprócz aktualnego przekazu i bezbłędnego wykonania, „Nerve” zasługuje na pochwałę, bo zwyczajnie jest naprawdę dobrym thrillerem. Właściwie do końca nie wiadomo, jaki będzie finał tej historii. Napięcie dozowane jest oszczędnie, do ostatniej sekundy. Trudno jest przewidzieć, co się wydarzy. Kto wygra? Jakie będzie kolejne wyzwanie? Na to właśnie trzeba cierpliwie czekać. 

Podczas seansu cały czas nurtowało mnie jednak jedno pytanie. W erze wielkookreanowych smartfonów naszym nieodłącznym kompanem okazuje się tak niezbędna do życia ładowarka. Telefony głównych bohaterów były więc chyba zaopatrzone w nieśmiertelne baterie, bowiem odnieść można wrażenie, jakoby cała zabawa odbywała się na jednym ładowaniu! Czekałam aż bohaterowie zaczną panikować i nerwowo szukać swoich powerbanków, ale nic takiego nie nastąpiło. Czyżby było to niedopatrzenie ze strony twórców?



Jeżeli poszukujecie czegoś, czego jeszcze wcześniej nie widzieliście, jesteście koneserami dobrej muzyki, chcecie przejść się ulicami Nowego Jorku lub najzwyczajniej w świecie kochacie adrenalinę, „Nerve” to dobry wybór. Nie będziecie zawiedzeni. I pamiętajcie, że liczba obserwujących nie definiuje tego, jakimi ludźmi jesteście. Nie pozwólcie, by świat wirtualny zdominował Waszą rzeczywistość.

MOJA OCENA: 7,5/10